Janusz Głowacki – Panienki zażywały przy tym kokainę. A ja, naiwny, pośród tego wszystkiego.

Wspaniały, niepodrabialny pisarz wyszedł z kadru filmu :Rejs” na stała. Ciekawe, który ze świętych zagra w niebiańskiej wersji „Rejsu” rolę Janka Himilsbacha. Janusz Głowacki był dla mnie – od początku lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia (byłem wówczas zbuntowanym nastolatkiem) – największym żyjącym polskim rzeźbiarzem słów. Zazdrościłem mu szczerze sardonicznej mocy tych słów. Jakiś czas temu zrobiłem z nim – zwichrowany lekuchno – wywiad do prasy. Przeprowadzony wczoraj – wyglądałby tak samo. Przeczytajcie go – proszę.

 Z Januszem Głowackim, dramaturgiem, felietonistą, pisarzem – o zimie, teatrze i zdobywaniu Ameryki – rozmawia wielki fan tego Autora, Zdzisław Smektała

* Wiele lat temu, w grudniowy dzień, dzwoni Pańska żona i mówi: w Polsce wybuchł stan wojenny…

– Byłem wówczas w Londynie, tamtejszy teatr załatwił mi mieszkanie na kilka dni, bym uczestniczył w próbach przed premierą mojej sztuki „Kopciuch”. Wyjechałem 6 grudnia 1981 roku, 13 wprowadzono stan wojenny, 16 miała być premiera. Moja żona miała na nią przyjechać. Próbowałem uporczywie dodzwonić się do domu. aby przywiozła więcej butelek wódki na tę okazję. Telefon milczał. 14 zaś rano dzwoni do mnie znajoma z BBC, Nina Smolar, i mówi, że w Polsce rozpoczęła się wojna, że samolot, w którym miała lecieć żona, jako pierwszy został zatrzymany. Dobra, dobra, bez jaj – skomentowałem słowa Niny. Ale żonę zobaczyłem dopiero za kilka lat…

* Samolot zatrzymano, ale premiera „Kopciucha” się odbyła.

– Tak, Premiera poszła bardzo dobrze. Mój znajomy, korespondent „New York Times’a” miał w USA prominentnego profesora, który dzięki londyńskiemu sukcesowi na jeden semestr załatwił mi pracę (profesor wizytujący) w niezwykle ekskluzywnym, drogim koledżu w Bonnington, w stanie Vermont. Fantastycznie położona wśród gór i lasów uczelnia. Wyłącznie dla panienek z dobrych domów.

 * Niezły numer na dzień dobry…

– Niezły. Poza mną wśród pracujących profesorów było jeszcze kilku pedałów i na tym koniec.

Janusz Głowacki z Waszym felietonistą

* To miał Pan z tymi dziewczynkami pełne „ręce” roboty. Front pracy zapewniony.

– Pod pewnym względem było to rzeczywiście korzystne, ale i szalenie absorbujące.

* Wszystkie dostały zaliczenia do indeksów?

– Na początku bardzo słabo znałem język angielski, więc gdy uczyłem, to siłą rzeczy duch miał przewagę nad materią. Na zajęcia przynosiłem butlę coca-coli wymieszanej z wódką, piłem tę miksturę i jakoś mi szło w trudnym pedagogicznym biznesie.

* A co się działo poza lekcjami? W weekendy organizowaliście ostre biby?

– To było zabawne. Studentki śmigały sportowymi samochodami, miały do dyspozycji straszne pieniądze, a pod pachą nosiły z dumą książki… Kafki, Dostojewskiego.

* Kochały się natomiast z chłopakami na skórzanych siedzeniach w sportowych, czerwonych autach firmy Lamborghini?

– W czarnych, nie czerwonych, ale faktycznie sportowych. Tymi samochodami wybierały się na weekendy do Nowego Jorku i jakoś tak się żyło. Panienki zażywały przy tym kokainę. A ja, naiwny, pośród tego wszystkiego.

* Częstowały Pana działką proszku czy zazdrośnie strzegły narkotyku?

– W każdym pokoju, na wierzchu, leżało lusterko lub szkło i nożyk, żeby można było sporządzić działkę dla nosa. Wszystko w biały dzień, na luzie.

* Podczas wyjazdów weekendowych do Nowego Jorku nie próbował pan szukać kontaktów?

– Próbowałem, ale było bardzo trudno. Bardzo.

Andrzej Mleczko – wielki admirator talentu Głowackiego – ten sam typ postrzegania świata (z prawej Wasz sługa)

* Mieszkał Pan na Green Poincie, wśród Polaków, czy od razu chciał się Pan wtopić w ogólny amerykański tygiel?

– Nie myślałem, by specjalnie się odgrodzić, ale nie chciałem być na Green Poincie, tylko w normalnej Ameryce. Więc nie mieszkałem tam. Nie przyjechałem bowiem znów do Polski, do dzielnicy, w której nawet Portorykanie mówią po polsku. To specyficzne miejsce. Coś na kształt „Baru ostatniej szansy”.

* Panie Januszu, przyjęcia, rauty, premiery wśród Anglosasów. Jak to wyglądało? W Polsce był Pan ozdobą tzw. warszawki, znawcą etykiety stolicy, jej kobiet. Magiem i dzierżawcą dusz. A w Nowym Jorku? Zamilkł telefon, nikt nie mówił: „Cześć Głowa, idziemy na przyjęcie”. Nie było, licznych w Polsce, „achów” i „ochów”.

– Mnie tam, proszę pana, ratowało poczucie humoru i dystans do siebie samego. Ale nie będę ukrywał, że było to uczucie okropne. Chodziłem po NY, oglądałem teatry i były to dla mnie kafkowskie zamki nie do zdobycia.

* Jan Himilsbach – człowiek, z którego teksty Głowackiego zrobiły aktora

Pomyślał Pan wówczas: Jestem bardzo wkurwiony i napiszę taką sztukę do tych niezdobywalnych teatrów, że zmiękną im kolana.

– Tak ostro może nie myślałem, ale tak ogólnie to w siebie wierzyłem. Podejrzewałem cały czas, że przecież dobrze piszę. Choć pewności do końca nie miałem. „Kopciuch” poszedł w Londynie dobrze, cmokała krytyka, waliła publiczność, sztukę uznano za najlepszy spektakl roku w Londynie. Pomyślałem, że coś musi się dziać także w USA. To się musi przełożyć na Stany…

* Tymczasem w Polsce już pana pochowali.

– Dokładnie… Głowa w Londynie? Niee, niee, niee – żadnych szans. I nagle ten Londyn był wielkim sukcesem.

* Po przyjeździe do NY dzwonił Pan do agentów teatralnych mówiąc: „Halo. Jestem pisarzem i dramaturgiem z Warszawy. Mam kilka niezłych sztuk, oto recenzje”?

– Tak nie było.

* Miał więc Pan agenta za oceanem?

– Oczywiście. Swojego agenta miałem z Londynu. Próbował coś zrobić w Ameryce, ale mu się nic nie udawało. Wysyłał egzemplarze sztuki, teatry je odsyłały z zabójczą dla artysty w USA metką: „Sztuka pańska jest zbyt europejska”. Gorzej być nie mogło. Ale liczyłem, że coś się stanie. I się wreszcie stało. Wszystko dzięki słynnemu dramaturgowi Arturowi Millerowi.

* Wstał Pan rano, a tu brzęczy telefon… Halo – mówi Miller – Jest pan OK, wpuszczam pana do klubu high society.

– Nie. Byłoby to zbyt operetkowe. Po nie kończącej się serii upokorzeń wyszła na jaw moja ulubiona scena z opowiadania Dostojewskiego „Sobowtór”. Bohater stoi w kuchni i myśli, jak od kuchni wedrzeć się na przyjęcie, na które nie chcą go wpuścić od frontu. Widziałem w niej nawet temat na pisanie. Pomyślałem, że takie upokorzenie kogoś, kto przyjeżdża do NY jako europejska gwiazda, może się przełożyć na literaturę. Powoli coś, co doprowadzało mnie do rozpaczy, przemieniało się w sardoniczny chichot. To było niewiarygodne. Dzwoniłem po 5 razy, po 15 razy, telefonowałem do rozmaitych ludzi, do których – jak mówili mi znajomi – koniecznie trzeba zadzwonić. Po czasie zrozumiałem, że ten zwrot: „trzeba zadzwonić” dokładnie nic nie znaczy… Podobnie jak nic nie znaczy zwrot: „Strasznie mi się spodobała twoja sztuka, jest cudowna!”. Jeśli ktoś chce spektakl produkować, to jest w porządku, OK. Inaczej jest to zwykła amerykańska zdawkowa uprzejmość.

* Więc w wynajętych pokojach, tanich hotelach, pensjonatach wydzwaniał pan do producentów.

– Nie, nie, nie. Nie mieszkałem nigdy w wynajętych pokojach. Miałem wyłącznie mieszkania.

 * Przy dobrych ulicach?

– W Nowym Jorku osiadłem najpierw na Waszyngtońskiej. W domu przy tej ulicy mieszkało paru Polaków: Jakub Karpiński, Ireneusz Lasota i chrzestny mojej córki, pracownik „Głosu Ameryki”. Mógłbym ułożyć długą listę, na kilka stron, mieszkań, w których żyłem. Ze znajomymi, z jakimiś panienkami. Różnie bywało.

* Z ilu walizek składał się na początku Pana bagaż?

– Z jednej walizki, niedużej w dodatku. Obok garderoby była w niej tylko nadzieja. Dzisiaj się dziwię, że miałem wówczas tyle wiary.

* Pańskim głównym tworzywem literackim, teatralnym, była polska gnuśność. Czy np. po latach prób w USA, gdyby się nie powiodło, wróciłby Pan na tarczy?

– Amerykanie mówią, że przyjezdni mają 2 lata szansy. Jeżeli w ciągu tych dwóch lat nic nie zrobią, czeka ich wegetacja.

* Zmieścił się Pan w tym limicie?

– Tak, mijał właśnie mój czas, gdy w bardzo dobrym teatrze wystawiono „Kopciucha”. To było zupełnie fantastyczne. Miałem rozmowę z Joe Pappem, największym amerykańskim producentem. Umówił mnie Artur Miller. Pappowi sztuka się podobała, ale potrzebny był głośny reżyser. Bez niego nie ma sensu zaczynać – twierdził. Jego biuro wyglądało jak w filmie „Mefisto” gabinet Goeringa. Kilometry dywanów, setki fotografii: Brando, De Niro itp. Za wielkim biurkiem siedział wzorzec amerykańskiego producenta: cygaro, spokój, pewność siebie. Siedzimy. Papp nic nie mówi. Wreszcie bąka: „Jeżeli zmieścicie się w 100 tys. dolarów, możecie zaczynać”. To było niesamowite, szczyt tego, o czym marzyłem. Wchodzę w Amerykę. Pierwsze wspaniałe chwile od czasu przyjazdu do Nowego Jorku. Reżyser szepnął mi na ucho, że dając pierwsze 100 tysięcy, i przy 200 nie będzie się opierał. I nagle uruchomiony „New York Times”, wielkie reklamy, recenzje na pierwszej stronie.

* Wreszcie dochodzimy do tych ekskluzywnych przyjęć…

– Wie pan, te pierwsze przyjęcia… Na początek tak za bardzo mnie nie zapraszali. To się zaczęło dopiero po tym, jak Samuel Friedman napisał o mnie w „NYT” wielki tekst. Wtedy się zrobiłem ciekawostką i atrakcją. Pomagał fakt, że Polska była modna. Nie tylko panienki na przyjęciach były ważne, ale i Norman Mailer, Philip Roth, szczerze mówiąc oni byli ważniejsi. Niezwykle ciepło przeżywałem spotkanie z ludźmi, którzy byli dla mnie legendą, jak Kurt Vonnegut czy Andy Warhol.

* Jak się Pan ubierał na te przyjęcia?

– Normalnie. Nauczyłem się, że gdy w zaproszeniu nie widnieje zwrot „Black day” – to się przychodzi w tenisówkach.

* Kończąc: Polacy Panu pomogli w karierze? Na przykład Jerzy Kosiński?

– Nie, nie była to wielka przyjaźń. Pokazał mi kawałek nocnego Nowego Jorku i to wszystko.

* Dał odczuć, że jest Pan ubogim przybyszem?

– Nie. Był miły. Poznałem go bowiem w chwili, gdy osiągnąłem już pewien sukces. Nie liczyłem absolutnie, że w Stanach jakikolwiek Polak mógłby mi pomóc. Uważam, że jest to absolutnie niemożliwe. Gdybym poniósł straszną klęskę i wrócił, wszyscy oczywiście by mnie pocieszali. Tam nie!!!

Janusz Głowacki wydał kilka tomów opowiadań i dwa tomy fantastycznych felietonów (szczególnie tych w tygodniku „Kultura”). Światowy sukces przyniosły mu sztuki teatralne: „Fortynbras się upił”, „Kopciuch”. „Polowanie na karaluchy”, „Antygona w Nowym Jorku”, „Czwarta siostra”. Jest autorem wielu zrealizowanych scenariuszy filmowych, w tym kultowego „Rejsu”. Był wykładowcą na Columbia University, Bennington College. Od 1983 roku mieszkał na przemian w Nowym Jorku i w Warszawie.

 

O tym, jak facet o nazwisku Bobby Hebb, zaśpiewał kawałek pod tytułem „Sunny”, który ustawił moje muzyczne smaki na całe życie.

O tym, jak facet o nazwisku Bobby Hebb, zaśpiewał kawałek pod tytułem „Sunny”, który ustawił moje muzyczne smaki na całe życie.

Nieopierzonym, kilkunastoletnim gołowąsem będąc, usłyszałem (pod koniec lat 60.), w audycji Willisa Conovera „Głos Ameryki”,  utwór niejakiego Bobby Hebba, zatytułowany „Sunny”. Ten niesamowity kawałek zbudowany muzycznie podobnie jak „Bolero” Ravela (narastająca fraza), od pierwszej chwili rzucił mnie w ramiona absolutnej magii, totalnego oczarowania. A, że były to czasy bez powszechności gramofonów, magnetofonów, wiele razy musiałem szperać po skali lampowego radioodbiornika, by znów usłyszeć ten kawałek. W tubylczym wydaniu, wersję na saksofon sopranowy, zagrał Franek Usinowicz, pseudonim Amen (każde wypowiedziane zdanie kończył słówkiem – amen), zgorzelecki koleżka, który pierwszy z naszego nadgranicznego miasteczka, wyrwał się w wielki świat, i to od razu do Szwajcarii, gdzie grał, jako solista, w stałym cyrku w Bernie. Zazdrościliśmy mu jak cholera, że miał ścieralne jeansy, „Camele” i gumę do żucia na wyciągnięcie ręki, że o kolorowych magazynach z rozebranymi kobietami nie wspomnę!

Jeszcze przed wyjazdem do Wrocławia (1970), po nauki, sam zaśpiewałem ten hicior na scenie miejscowej restauracji „Kameralna”. Nie znałem słowa po angielsku, ale po kilku wrocławskich fullach „Piasta”, tych w smukłych butelkach, dokonywałem muzycznego barbarzyństwa. We Wrocławiu, kontynuowałem ten niedozwolony dla parweniusza proceder, w jazzowym klubie „Rura” przy Łaziennej, albo na jamach festiwalu „Jazzu nad Odrą”, zapamiętując angielski ze słuchu. A jeden raz, na moim festiwalu „Blues Brother’s Day”, odważyłem się zaśpiewać postmodernistyczną wersję arcydzieła wspólnie z Chińczykami, akurat muzykami z Pekinu. Utwór „Sunny” zdobył w świecie wielką popularność. Tak wielką, że wbił się na 25 miejsce ze 100 najsłynniejszych piosenek minionego stulecia. W muzycznym archiwum zebrałem ponad setkę wykonań, z których najwyżej cenię kreację Bobby Hebba, hammondowego organisty Jimmy Smitha i nieprawdopodobnej wokalistki Elli Fitzgerald. Najmniej natomiast cenię wykonanie legendarnej kompozycji przez kapelę „Boney M”, chociaż, paradoksalnie, to ona właśnie, przyczyniła się do wielkiej popularności kompozycji Hebba.

Wasz felietonista otoczony przez obywateli Chin

Wszystkie te zebrane wersje przesłałem, kilka miesięcy temu, mojemu koleżce z młodości, Zbyszkowi Millerow, którego kapela „Bracia Millerowie”, była w dawnych latach (końcówka 60.) słynniejsza we Wrocławiu niż głośny zespół

„Pakt”, czy awangardowy „Romuald i Roman”. Zbyszek przechodził ciężkie chorobowe chwile i wiem , że ten pakiet sprawił mu przyjemność. On też „Sunny” uważał za niezwykłe zjawisko. A powstała ta piosenka w ciągu zaledwie 48 godzin, 22 listopada 1963 roku, w tragicznych dla artysty dniu zastrzelenia prezydenta Stanów Zjednoczonych, Johna F. Kennedy’ego i (w tym samym dniu) śmierci swego brata Harolda. A ja zawsze myślałem, że Bobby Hebb komponował tak witalny, pogodny kawałek w towarzystwie kilkunastoletniej whisky i dymu z dobrego hawańskiego cygara. Nie mając przed laty dostępu do płyt Columbii oraz do jakiegoś ówczesnego You Tube, dość długo myślałem, że „Sunny” śpiewa dobrze odżywiony, biały wokalista o soulowym głosie.

Ale, gdy już posiadłem multimedialne narzędzia, znalazłem historię czarnoskórego Roberta Von Bobby Habba (1938 – 2010), urodzonego w Nashville, w rodzine muzyków. Znalazłem cudowne dziecko śpiewające w telewizyjnych programach jako dziesięciolatek. Wypuszczony w Nowym Jorku, w roku 1966, singiel „Sunny” szturmem zdobył czołowe miejsca na amerykańskich i brytyjskich listach przebojów. Bobby Habb koncertował w tym 1966 roku wspólnie z zespołem „The Beatles”. I jego kompozycja, znajdowała większy aplauz niż na przykład „Help”. Prawdę mówiąc, Bobby, będąc wziętym solistą, cenionym muzykiem studyjnym, obecnym na światowym rynku show biznesu, nie nagrał już drugiej, tak niezwykłej, kompozycji. Był autorem jednego wielkiego przeboju. Ale to „Sunny” wystarczyło, by wszedł na stałe do historii muzyki, do setek milionów uszu.

Przedstawiając dzisiaj tę muzyczną ciekawostkę, jeden z dziesięciu najbardziej ulubionych utworów mojego niekrótkiego życia – bowiem hołduję tezie, że rzeczy i zjawiska wybitne, muszą trafić do milionów serc. Fragmenty „Sunny” słyszę w wielu wyrafinowanych reklamach, w interpretacji wspaniałych artystów. Na przykład w Japonii utwór zrobił wielką karierę jak – nie przymierzając – kompozycje Chopina. Napisałem to wszystko, aby przedstawić jeden z utworów, który odcisną się na moim życiu, aby zaprosić do wspólnego posłuchania jednego z najważniejszych utworów w historii światowej muzyki. Co najciekawsze – gdy po raz pierwszy przeczytałem polskie słowa „Sunny”, wydały mi się lekuchno trywialne. A te słowa w oryginale Bobby Hebba – stawiają na skórze włosy.

Zdzisław Smektała

Sunny (Słoneczko – bez wersów)

Słoneczko, wczoraj moje życie było wypełnione deszczem. Słoneczko, uśmiechnąłeś się do mnie i złagodziłeś ból. Ciemne dni odeszły, a te jasne są tu. Moje słońce świeci tak szczerze. Słoneczko, jedno jest prawdą, kocham cię. Słoneczko, dziękuję za promienisty bukiet. Słoneczko, dziękuję za miłość, którą wniosłeś na moją drogę. Dałeś mi siebie całego. Teraz czuję jakbym był wysoki na dziesięć stóp. Słoneczko, jedno jest prawdą, kocham cię. Słoneczko, dziękuję za całą prawdę, którą pozwoliłeś mi dostrzec. Słoneczko, dziękuję za fakty od A do Z. Moje życie było rozsypane jak piasek na wietrze, A kamień się ukształtował wtedy, gdy dotknąłeś mojej dłoni Słoneczko, jedno jest prawdą, kocham cię. Słoneczko, dziękuję za uśmiech na twej twarzy. Słoneczko, dziękuję za błysk, który pokazuje jego piękno. Jesteś iskrą ognia mojej istoty, Jesteś moim pełnym słodkim pragnieniem. Słoneczko, jedno jest prawdą, kocham cię.  

 

O tym, jak w sposób nagły i niespodziewany, przestałem pisać dla Was sardonicznego bloga i jak chciałbym wrócić do tego ekscytującego zajęcia – jak najprędzej.

O tym, jak w sposób nagły i niespodziewany, przestałem pisać dla Was sardonicznego bloga i jak chciałbym wrócić do tego ekscytującego zajęcia – jak najprędzej.

Szanowni Wielce Dzierżawcy Mojego Kruchego Losu!

Z końcem 2016 roku, w sposób (także dla mnie) niespodziewany, przerwałem regularne, trzy razy w tygodniu, zapraszać Was do lektury moich tekstów. Tych aktualnych i tych z przeszłości, tych które budowało moje i Wasze przecież życie. Wyznaczali jego kształt: Julio Cortazar, Al. Pacino, Gabriel Garcia Marqez, Dustin Hofmann, Herie Hancock, Janusz Głowacki, Agnieszka Osiecka, Zbigniew Namysłowski, B.B. King, Chick Corea i jeszcze wielu, wielu innych, którzy towarzyszyli nam i kształtowali osobowość, dodawały barw w szarym PRL-u.

Rekonwalescent redaktor  czeka na odzyskanie pełnych sił

Po publikacji tych tekstów wielu czytelników wyrażało aprobatę dla tych obrazków z lat minionych. Także tych aktualnych, dziejących się za oknami każdego dnia. Ale tuż przed Sylwestrem będąc w szpitalu na kontroli zainfekowałem się ciężkim zapaleniem płuc. A to sprawiło, że prawie przez miesiąc nie opuszczałem szpitalnego łóżka. Minął mnie tenże Sylwester, święto Trzech Króli, zacny festiwal dobroci Jerzego Owsiaka i jeszcze kilka innych dat. Wyszedłem wreszcie z lecznicy (to było silne moje marzenie). Ale do odzyskania pełni sił, jeszcze kilka wiorst brakuje mi do normy. Robię różne ćwiczenia, ale standardowa moc wraca bardzo powoli. Mam nadzieję, że za nieodległy czas moje życie wróci do normy, do normalności.

Cztery dni temu obchodziłem 66 urodziny (tak, jak słynna amerykańska droga uświetniona powieścią Jacka Kerouacka „W drodze”). Chciałbym bardzo podziękować za wszytkie życzenia, na samym Facebooku było ich blisko 400. Był więc to dla mnie fajowy dzień (ludzka pamięć) w upierdliwej rzeczywistości.

Dzisiaj zaś walentykowo ja życzę wszystkim bliskim i nieznajomym, przyjaciołom i ulicznym przechodniom aby popołudnie i (tym bardziej) wieczór układali według scenariusza jaki sobie wymarzyli, wymyślili.

Postaram się rychło wrócić do regularnego pisania bloga,do absorbowania Was moimi myślami, facecjami, wspomnieniami.

Do zobaczenia więc na łamach – Zdzisław Smektała

O tym jak, w sposób gwałtowny, przewróciła mnie na glebę, intelektualna marskość wątroby.

O tym jak, w sposób gwałtowny, przewróciła mnie na glebę, intelektualna marskość wątroby.

Na ulicach Brukseli

Szanowna Poczytalna Publiczności. Zawładnęła mną niespodziewana (jak Boga kocham) niemoc. Dzisiaj jest w kalendarzu Zdzisława – i moja chwiejna wyobraźnia, skręciła w nieprawomyślną stronę. Nie wyprodukuję więc aktualnego, poniedziałkowego tekstu. Zatem proszę o samarytańskie wybaczenie. Oraz o pochylenie się nad moim biogramem, byście sobie uświadomili, jaki to gagatek pragnie zaabsorbować Waszą uwagę. Oto kilkaset słów wyjętych z mojej Drogi Do Piekła.

zdzislawa-1

Z Stevem Harrisem, gitarzystą supergrupy Iron Maiden

Zdzisław Blues Smektała – Podobnie jak filozof mistyk Jacob Boehme urodzony w Zgorzelcu (czasem nazywa to miasto Zgoerlitz).  Rocznik 1951 (początek działalności na Wschodzie Radia Wolna Europa). Absolwent łódzkiej filmówki (scenopisarstwo) – uczelni Romana Polańskiego. Posiada ważne prawo jazdy na traktor, kombajn, dostawczaka i motocykl. A także – podobnie, jak obecnie euro deputowany, Bogdan Zdrojewski – ma papiery na legalne  prowadzenie po szynach elektrowozów. Poeta ulicy Życie. Wodnik. Od lat dwuziestu, właściciel, scenarzysta  i reżyser Międzynarodowego Festiwalu Blues Brothers Day (www.bbd.pl). Autor dziesięciu książek (sześć powieści), trzech tysięcy felietonów, artykułów. W tym prowadzonego od 1989 roku dziennika – raptularza Jazz dla Mass. 

zdzislawa-2

Z ukochanym, dzielnym pierwszoklasistą, wnuczkiem Adasiem

Felietonista w butach – wychowanego w amerykańskim przytułku – cesarza felietonu, Arta Buchwalda. Pisarz w bluesowej poświacie, tęgiego skurczybyka Charlesa Bukowskiego (Zapiski Starego Świntucha). Ojciec dorosłych synów. Admirator jazzu Jimmiego Smitha (Blues in the night). A także bluesa wiedzionego przez Roberta Johnsona (Crossroad). Wyznawca nieposkromionych tonów Jimiego Hendrixa (Hej Joe). Oraz Janis Joplin (Summertime i inne przenikające tony). Niespodziewany brat Albańczyka Johna Belushiego (Blues Brother’s). Biesiadnik o smakowych kubkach Brillata – Savarina. Domaga się karpia smażonego na maśle, pękających od gorąca mielonych kotletów, botwiny, szpinaku zapieczonego w cieście półfrancuskim. Coraz bardziej spolegliwy – w podobieństwie stoika Zenona z Kitionu.  Czasem, jednak – coraz rzadziej – klon birbanta Francois’a Rabelais’a. Dozgonny patriota Wrocławia. Nigdy nie palił tytoniu.

zdzislawa-6

Higieniczna podmywka młodej kobiety w Goerlitz

Akceptuje bezmyślne wpatrywanie się w sufit. Smakuje rozmowy z ludźmi – szczególnie z prawdziwkami. Uwielbia publiczne enuncjacje coraz bardziej głupkowatych polityków. Wciąż oszołomiony prozą Milana Kundery, Danilo Kis’a, Miodraga Bulatovica, Philipa Rotha, Para Lagerqvista, Wolfganga Koeppena. Smakuje ironię Janusza Głowackiego. Lubi woń gorącego asfaltu. Niewolnik markowych skórzanych trzewików – od firmy Bata w górę. Często, zagląda do świątyń – wówczas – gdy brak w nich ludzi, gdy panuje cisza. Wymyślacz postmodernistycznych idei w kulturze. Na przykład: Mistrzostwa Świata Wyścigu Wózków Bagażowych Firmy IKEA. Z muzeum w ukraińskim Zaporożu ukradł – należącą do I Sekretarza KC KPZR, Leonida Breżniewa – czarną teczkę ze świńskiej skóry. Ma nieustanną chcicę na gliwiejące sery (roquefort, bresse bleu). Nie przepada za kobietami w spodniach – rurkach, ale rozumie dyktatorów mody. Narkotycznie wącha stronice nowych książek.

zdzislawa-3

Ja, jako prawdziwy patriota, lipny zakładnik Suwerena

W przeszłości kupował na miejskich bazarach liczne radzieckie towary: Fińskie noże, koziki, skórzane portfele, nakręcane zegarki z rubinami, wojskowe metalowe lornetki i kompasy, wiatrowe pistolety sportowe, wysokoprocentową wodę kolońską typu Sierp i Młot, skórzane rękawice bokserskie, blaszane pojemniki na wódkę, na ludowo malowane manierki, fotoaparaty. Oraz rosyjskie przyrządy do wzmacniania siły dłoni, mocarnego uścisku. Fan zapachowego bukietu złożonego z kobiecego potu, tytoniu, koniaku. Dezodorantami zamiast pach spryskuje twarz. Jest ministrantem  Gustawa Le Bona, jego genialnej – do dzisiaj aktualnej pracy – Psychologia Tłumu. Z ciekawością wertuje zapiski, pamiętniki, raptularze, dzienniki słynnych ludzi. Właściciel I Globalnego Festiwalu Logotypów. Także Światowego Festiwalu Obrazów na Kubkach Ceramicznych. Oraz pierwszego na świecie autorskiego wydarzenia Honda Jazz Festival. Od wielkiego dzwonu smakuje kalifornijskie wina (Savignone Chardonnet). Czasem pociąga z gwinta kawowy lub waniliowy ajerkoniak.

zdzislawa

Tam, gdzie mieszka Bóg

Głowę Włodzimierza Lenina (z brązu) wyciął z niewielkiego popiersia i przerobił na gałkę drążka zmiany biegów w NIVIE, rosyjskim samochodzie terenowym. Zarejestrował neologizmy – Jazzetta, Jazztival, Bluestival, Logotival. Ma zapisane w pamięci komputera tysiąc sposobów i pomysłów na życie. Prawie cały rok chodzi bez skarpetek. Statki myje w zimnej wodzie. Coraz bardziej milczący.  Pilny obserwator Pętli Czasu. Bluesman, Jazzman. Przepoczwarza się – mentalnie – w styl myślenia i bycia Immanuela Kanta. Mieszka na obrzeżach Wrocławia, w Praczach Odrzańskich. Słynnych z tysięcy udręczonych ludzi odbywających tutaj kwarantannę po wielkiej epidemii ospy. Żyje w Domu Bluesa i Jazzu. W przerobionym na loft, zbożowym spichlerzu (rok pierwszej budowy 1764!).

 

O tym jak, zupełnie niespodziewanie, puszczam pierwszy odcinek mojej powieści – o seksie, kobietach typu milonga, czarnej muzyce i kronopiach

O tym jak, zupełnie niespodziewanie, puszczam pierwszy odcinek mojej powieści – o seksie, kobietach typu milonga, czarnej muzyce i kronopiach

 

Blues Brother

Dwunastotaktowa powieść ze ścieżką dźwiękową, w odcinkach (1)

* * *

PAŃSKI GEST POBRATYMCÓW NIETSCHEGO

flughafen-2_dap_glamour

Hohner Marine Band

Litość, to najplugawsze z uczuć – mełł w myślach natrętne zdanie Blues Brother. Dobiegający właśnie pięćdziesiątki, postawny, szpakowaty, wysoki wirtuoz harmonijki ustnej. Popularny w Polsce. Uznany przez szeroką publiczność, kompozytor soulowych i bluesowych utworów. Do których pisał także mniej lub bardziej zbuntowane teksty. Milcząc, siedział anonimowy, zagubiony wśród, biegającego w amoku, ludzkiego robactwa. Trwał pośród ludzkiej skołowanej ciżby międzynarodowego, gigantycznego lotniska we Frankfurcie nad Menem. Rozparł się wygodnie na postmodernistycznej ławce z czerwonego chropowatego plastiku, lewą ręką czujnie przytrzymując wysokiej klasy skórzany neseser z naturalnego juchtu. Miał w nim zamknięte, pieczołowicie poukładane, harmonijki najlepszych światowych firm: Stagg, Fender, Suzuki, Hohner , Seydel. Lubił grać na diatonicznej małej harmonijce Lee Oscar, którą uważał za najlepszą na świecie. Z ochotą grał też na tanim modelu Hohner Puck, z ustnikiem po obu stronach. W miejscu najważniejszym, w irchowym atramentowym etui, spoczywał stary, lecz bardzo dobrze utrzymany egzemplarz Hohnera, słynny model Marine Band. Wszystkie jednak trzymał ułożone ze starannością właściwą ludziom z Wielkopolski. W niemym posłuszeństwie, czekały na użycie.

33487886-jpg_dap_glamour

Boeing 737

Blues bardzo lubił specyficzny, nigdzie indziej niespotykany, klimat takich wielkich, zgiełkliwych lotnisk. Lubił, nigdy niekończące się, bogato oszklone hale przylotów i odlotów – po dach wypełnione różnojęzycznym gwarem. Realnym pomieszaniem języków. Przywodziły mu na myśl współczesną breugel’owską Wieżę Babel, jednakowoż w plastikowo-chromowym wydaniu przełomu XX i XXI wieku. Dobrej marki garderoba podróżnych, nowocześnie urządzone restauracje i kafejki z dobrej jakości, choć często szybkim jedzeniem. Kolorowo ubrane dzieci, rozbiegane, rozkrzyczane niezwykłością sytuacji, wolnocłowe butiki zawalone po sufity markowymi towarami, perfumą, alkoholem. Tajemnicza anonimowość, nadmiernie ugrzecznione rozmowy z personelem naziemnym, wytrącały agresję, niwelowały niedostatki społecznego pochodzenia, pozwalały być, przynajmniej na chwilę, potencjalnym VIP-em, udającym się w podróż u kresu której czekają milionowe interesy, powszechna sytość, obyczajowa wolność.

006-pipe-organs-vs-harmonicas_dap_glamour

Zakotwiczony w samym środku tej portowej Arki Przymierza – oczekiwał Blues Brother na wylot obłego stalowego cygara komunikacyjnego niemieckiej firmy Condor. Kołujący za taflami szklanych ścian Boeing 737, pomalowany miejscami na kolor pomarańczowy, miał go wkrótce przenieść na niewielką, wulkaniczną kanaryjską wyspę Lanzarote, w archipelagu wysp kanaryjskich. Został na nią zaproszony, jako muzyczny gwiazdor, jako jedyny bluesowy artysta z dawnej Europy Wschodniej, ten, który weźmie udział w I Ogólnoświatowym Festiwalu Blues Brothers.

img_3787_dap_glamour

Wolf & Heine

Gigantyczny, monstrualny spęd muzyków, pomimo, że umiejscowiony na terytorium należącym do Hiszpanii, zorganizowali Niemcy: wielka, tłusta od lukratywnych zleceń berlińska firma „Big World”. Wymyślili go Teutoni, nieprzejednani miłośnicy świniny konsumowanej pod licznymi postaciami, wielbiciele niezniszczalnych mercedesów, dobrze wyleżakowanego piwa, gotowanej kapusty z grochem i dwóch ogólnoświatowych wojen, które wzniecili z niewytłumaczalną logicznie desperacją. Czyści Germanowie, pachnący tymi samymi kosmetycznymi środkami dezynfekującymi, ubrani pod szablon w towarowych domach typu C&A, puszczali mimo uszu fakt, że ich idol, Fryderyk Nietsche, był palącym marihuanę syfilistykiem. Pomijali oczywistości, że wielu z ich przeszłych idoli, którymi chełpią się dziś w wielojęzycznych folderach (drukowanych na doskonałych maszynach Heidelberga), tacy jak Heine czy Wolf, to także cieleśni rozpustnicy, zarażeni jedną z licznych odmian wenerycznych chorób.

airbus_a320_condor_frankfurt_dap_glamour

Deutsche Bank

 Teraz, na przełomie tysiącleci, zajęci budową nowej stolicy Europy – Berlina (marząc przy tym silnie, iż będzie to także stolica XXI-wiecznego świata), zajęci analizą totalnego upadku ich inteligenckiej partii SPD, wystraszeni gigantycznymi kwotami, jakie wkrótce będą musieli wkrótce zapłacić licznym niewolnikom II Wojny Światowej – odpuścili zaborcze myśli. Ale powrócą, powrócą do roli wyznaczonej w pośmiertnym testamencie Nietschego. Jednak już na zawsze zrezygnują z podboju narodów za pomocą żelaza. Teraz, odsuwając na plan dalszy, niepoliczone nieszczęścia, tułaczkę ludów i niewinnie utoczoną krew – będą zalewać Europę wszechwładną dojczemarką. Zapełnią wkrótce Starą Zmęczoną Europę bankomatami z walutą o nazwie euro, drobiazgowo kontrolowaną przez Deutsche Bank, Dresdner Bank, Hypo Bank i inne. Dumny, Czarny, Dwugłowy Orzeł, nigdy wszak się nie poddaje. Może jedynie, by uzyskać świeże ścierwo, zmieniać metody polowań.

Zdzisław Blues Smektała                                                            bbd@bbd.pl

 

 

O tym, jak kryminalni więźniowie z Kleczkowskiej, wspierali pierwszą, tę prawdziwą, „Solidarność”.

O tym, jak kryminalni więźniowie z Kleczkowskiej, wspierali pierwszą, tę prawdziwą, „Solidarność”.

Krzysztof Rac

Krzysiek Rac, jest moim ostatnim prawdziwym kumplem, jaki mi został w rodzinnym Zgorzelcu. To zaprzedany idei, najsławniejszy w tym mieście, rowerzysta. Namówił połowe mieszkańców, aby – od czasu, do czasu – wsiedli na rowery. I nie są to rowery, które nasi rodacy masowo kradną za Nysą Łużycką, w Goerlitz. Wiele lat temu, na inaugurację Rac’owego piwnicznego klubu „Szprycha”, przywiozłem do Zgorzelca, ulubionego przez Was aktora – Janka Himilsbacha. Janek, ani przez chwilę nie siedział na siodełku. Ale tak potrafił wpłynąć na zebranych cyklistów, że po kilku godzinach, nikt już nie miał prawa usiąść na rowerze. Cała klubowa załoga zachwycała totalnym ubzdryngoleniem. Krzysiek, przysłał mi, w tym tygodniu, autorskie zdjęcia z okolic rzeki, Nysy łużyckiej. Foty tak mnie ujęły odchodzącą jesienią, że zilustruję nimi napływające dzisiaj myśli, niekoniecznie się zazębiające.

smektalyki-20-jesien-raca-6

Edward Puczyński

Edwarda, poznałem w Praczach Odrzańskich. Uczyliśmy się tam trudnej sztuki mechanizacji rolnictwa. Był moim pierwszym w zyciu, teatralnym agentem. Pamiętam, że monodram, według mojej aranżacji tekstów Wiesława Dymnego (mąż Anny Dymnej) – zatytułowany „Kapelusz gnoju” – dzięki zaradności Puczyńskiego zagrałem, jeszcze jako maturalny uczeń, w wielu wrocławskich klubach. Kilka razy z wielgachnym, niedźwiedziowatym, estońskim aktorem – Bruno O’Ya. Po skończeniu szkoły – nasze drogi się rozstały. Ja zadomowiłem w pisarstwie. A Edek został szanowanym klawiszem w więzieniu na Kleczkowskiej.

smektalyki-20-jesien-raca-5

Lubił chłop wypić, taki przerąbany kawałek chleba. W drugiej połowie lat 80. wydałem w podziemiu powieść „Chcica”. Któregoś dnia, przyszedł do mnie kumpel Edek i zaproponował, aby jego podwładni, kryminalni więźniowie, ”Chcicę” oprawili w więziennej introligatorni, w twarde okładki, z wyzłacaną stroną tytułową. To był wspaniały gest ludzi zza krat. W rewanżu odwiedziłem osadzonych (spotkania autorskie) z Andrzejem Brychtem, słynnym pisarzem, uciekinierem z PRL (powieść „Raport z Monachium”). Oraz z zespołem bluesowym „Recydywa” (Andrzej Pluszcz i koledzy). Edek zniknął z Wrocławia. Dzisiaj mieszka gdzieś zaszyty, na Mazurach, ale te oprawione książki (zostały dwie) dalej trzymam na honorowym miejscu, na półce.

smektalyki-20-jesien-raca-4

Ola Łysiak

Ola Łysiak-Łabęcka, jest najbardziej tajemniczą pieśniarką polskiej sceny bluesowej. Gdy zaśpiewała song „Hotelowy blues”, uznałem ją za wielkie, wielkie objawienie. Śpiewał ten kawałek Sławek Wierzcholski z „Nocnej Zmiany Bluesa”, Ryszard Riedel z „Dżemu”- ale dopiero niezwykły głos Oli Łysiak, zrobił z tego prostego utworu Sztukę. Myślę, że jest gwiazdą jednego utworu. Grała później w kapeli o nazwie „Riders”, z Wrocławianinem, Mietkiem Jureckim (ex „Budka Suflera”). Ale on nic nie wie, co się stało z uzdolnioną wokalistką. Nikt nie wie. Gdybyście chcieli złapać feeling, puśćcie z YouTuba „Hotelowy song” Oli Łysiak. Natychmiast traficie na właściwy tor.

smektalyki-20-jesien-raca-2

Robert Johnson

Za rok będziemy obchodzić 80. rocznicę odejścia Roberta Johnsona, absolutnego ojca światowego bluesa. Został zamordowany przez kochankę (w wieku 27 lat!) za to, że miał inną kochankę. Mówili też, że zginął, bo zaprzedał duszę diabłu. I ten, zabrał go do piekieł. Z jego burzliwego, słabo opisanego życia, zostały tylko 3, niezbyt wyraźne zdjęcia. Oraz jedna płyta, czyli 29 utworów, które do dzisiaj gra i grać będzie cały świat. Teksty jego piosenek to: wszędobylska gorzała, brak honoru, sprzedajne kobiety, piekło i śmierć. Do dzisiaj są w repertuarze wielkich: “Blues Brother’s”, Erica Claptona, “The Rolling Stones”, “Red Hot Chlili Peppers”, Boba Dylana, Jimiego Hendrixa – i tysięcy innych muzyków. Myślę, że gdyby nasza, wrocławska Akadenia Sztuk Pięknych, wytworzyła profesorami i studentami 80. portretów Johnsona na 80. rocznicę odejścia Artysty do Nieba – marketingowo na całym świecie odbiło by się to na pewno. Kolejna chwała dla Wrocławia gotowa. Podejmuję się zdobycia licznych sponsorów do tego przedsięwzięcia (Lee, Levi’s Strauss, Coca-Cola, KFC i kto tam jeszcze).

smektalyki-20-jesien-raca-7

Fernando Pessoa

Po diabelskich kawałkach Roberta Johnsona, lubię otworzyć, coraz bardziej aktualną w Polsce  „Księgę niepokoju”. Czyli dziennik pewnego biuralisty z Lizbony, niesamowitego, dla jemu współczesnych, chociaż szarego i nijakiego z pozoru. Obraz Lizbony w jego dziennikach oraz muzyka fado – to jest mieszanka temperująca ludzi  pychy, uzurpatorów. Fado (portugalskie bluesy) i obrazki z Lizbony, robią wrażenie na wielu. Kim był człowiek, którego wizerunek zdobi tysiące t-shirtów, podobnie jak Che Guevary? Fernando Pessoa (1888 – 1935) – to pisarz, który zdumiewa przenikliwością myśli. Smakosze słów piszą iż jego „Księga Niepokoju” to jedna z tych książek, którym każdy zachwyt uwłacza trywialnością. Samo pisanie o niej wydaje się profanacją, pochwała – znieważa.

smektalyki-20-jesien-raca-1

Rzeczywistość przegląda się w jego myślach, jak w szklanej bombce – omywa je kształtami i barwą, nie mogąc się w nich odcisnąć. Świat u Pessoy, to tęsknota, smutek, wyobcowanie i cisza. Przeczytajcie to: „W dzisiejszym życiu świat należy tylko do głupców, do niewrażliwych, do podekscytowanych. Prawo do życia i zwycięstwa zdobywa się dziś nieomal tymi samymi sposobami, jakimi zdobywa się zamknięcie w domu wariatów: niezdolnością do myślenia, niemoralnością. ”. Pasuje, gdy wyjrzycie za okno?

smektalyki-20-jesien-raca-3

Wanda Ziembicka

Uwaga! Z literackiej chmury schodzę na twardą ziemię. Oto codzienne życie. Namówiony przez wolontariatową ostatnio redaktor Wandę Ziembicka, poszedłem na wystawny obiad do przy-uniwersyteckiego baru „Miś”. Nie byłem tam ze dwadzieścia lat. Stanąłem w długiej, milczącej  kolejce, Za dwudaniowy, smaczny,  świeży, spory posiłek – zapłaciłem zaledwie czternaście złotych (pomidorowa, pulpety, kasza jaglana, buraczki). Wszystko jak najbardziej fest. Tylko twarze ludzi (większość przecież młodych) gromadnie wypełniających lokal – nadmiernie smutne, szare, nijakie. Wiosłowali z talerzy w milczeniu, zero dialogów. Czy, jest możliwe – moi Drodzy – aby do Polski powolutku powracała niepowtarzalna, aura, klimat, z proroczego filmu Stanisława Barei – nomen omen – „Miś”? Lepiej nie!

Zdzisław Blues Smektała                                                    bbd@bbd.pl

 

O tym jak, Iliasa Wrazasa, lewicującego profesora filozofii, chciałem, po pijaku, osobiście ogolić na pałę.

O tym jak, Iliasa Wrazasa, lewicującego profesora filozofii, chciałem, po pijaku, osobiście ogolić na pałę.

Elżbieta „Lalka” Terlikowska – artystka wybitna, wszechstronna, posiadaczka wielu niespodziewanych talentów

ELŻBIETA TERLIKOWSKA

Staszek Weyde, zacny, częsty sąsiad przy stoliku, w kawiarni „Literatka”, powiedział mi trafnie kilka dni temu, że z moich kolejnych publikowanych tekstów, wyczuwa w jakim jestem nastroju, wówczas gdy je piszę. Tak właśnie jest. Szczególnie, wyraża się to w muzyce, w jej doborze. Gdy niespodziewanie nadejdzie intruz spleen, aby wyrzucić go za drzwi, szukam muzyki, która zawładnie wyobraźnią, oddali niepotrzebne, chropowate myśli. Jestem nieodrodnym człowiekiem muzyki. Gdyby jej w moim życiu nie było – świat stałby się mniej czuły, mniej kolorowy, mniej zrozumiały. Staszek wie co mówi, wiele lat pracował w show biznesie – muzykę miał za codzienny chleb. Mądrą konsumentką wszelkich muzyk, jest też wieloletnia partnerka jego życia – Elżbieta „Lalka” Terlikowska. Matka chrzestna mojego młodszego syna, scenarzysty Radka (chociaż to już dorosły 32. letni koń). Ela jest wybitną malarką, teatralną i filmowa scenografką, która, w perfekcyjny sposób – swoimi plastycznymi realizacjami – łączy na scenie muzykę i tekst. Ja dodatkowo, podobnie jak w „Fizjologii smaku” Anthelme Brillata-Savarina, szukam takich, nieznanych do tej pory, muzycznych potraw, które jeszcze nie odkryte, potrafią zadziwić, zaspokoić muzyczne kubki smakowe, rozkołysać duszę, ciało.

smektalyki-19-ilias-wrazas-5

SUE FOLEY

I ostatnimi czasy, czyli od kilkunastu dni, na jesienne nostalgie, przykładam do znarowionego serca, bluesowy śpiew i gitarowe riffy, artystki z Kanady, niejakiej Sue Foley. Okazało się nawet, z jej biografii, że pomieszkiwała, kilka lat, w tej samej dzielnicy Toronto, w której obecnie mieszka moja siostra – Gosia. Sue nie jest już podlotkiem, za dwa lata, stuknie jej pięćdziesiątka, ale do tej pory – to dziwne – nie znałem jej twórczości. A zaczynała publiczne występy od 16 . roku życia. Przez wiele lat mieszkała też w Austin, w Teksasie. Tam, na Fenderze Telecaster, grała bluesy w nocnym klubie Antone’s. Tym samym, który zdobył światową sławę dzięki występom białego pogromcy bluesa, Stevie Ray Vaughana. Sue zdobyła też nagrodę Blues de France, nagrodę Juno (kanadyjska wersja Grammy). A także Blues Music Award, w Memphis. Jak to się stało, że taką gwiazdę bluesa przeoczyłem – nie wiem. Ale pilnie nadrabiam to nieuctwo, słuchając listopadowo jej licznych utworów. Wam też polecam jej śpiew, brzmienie gitary i zachowanie na scenie. Na You Tube jest tego sporo.

smektalyki-19-ilias-wrazas-3

 Wasz felietonista i Piotr Puławski (z prawej), legendarny gitarzysta grupy „Polanie”

PIOTR PUŁAWSKI

Ale wracajmy do kraju. Nieodległy czas temu, spotkałem na wrocławskim rynku, mojego idola z młodości, Piotra Puławskiego (1941). Wygląda dzisiaj troszkę jak dumny przywódca piratów. Serdecznie powspominaliśmy dobre, dawne czasy. Piotrek był (i jest) świetnym gitarzystą, jednym z filarów big-bitowego zespołu „Polanie”. Dla mnie, w całej powojennej muzyce, tej ocierającej się o krainę rock’n’rolla, istniały tylko trzy artystyczne byty: Niemen, „Polanie” i „Dżamble”. Pamiętam, że, w roku 1973, gdy zdawałem na wydział aktorski, do wyższej szkoły filmowej w Łodzi, śpiewałem na egzaminie dwie piosenki: „Masz przewrócone w głowie” Andrzeja Zauchy z „Dżamblami” oraz „Nie zawrócę” zespołu „Polanie”. „Polanie” nagrali tylko jedną długogrającą płytę, ale jej poziom, gra braci Bernolaków, saksofonowa maestria Włodzimierza Wandera, gitara Piotra Puławskiego, perkusja Andrzeja Nebeskiego, koncerty na zachodzie Europy, występ w paryskiej „Olimpii” – zapewniły im stałe miejsce w polskiej muzyce młodzieżowej („Dżamble” zresztą też nagrali tylko jednego longa – „Wołanie o słońce nad światem”). Piotrek mieszka teraz w Niemczech, nazywa się Peter Steinman, zajmuje się elektroniką, ale przyrzekł, że jak zorganizuję następny bluesowy festiwal – przyjedzie do Wrocławia zaśpiewać wielkie standardy.

smektalyki-19-ilias-wrazas-4

Staszek Scierski (ze świecą), w światowym wydarzeniu Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego – „Apocalypsis cum figuris”

STANISŁAW SCIERSKI

Przyrzekł, że zagra i zaśpiewa 5 najlepszych piosenek z naszego ulubionego filmu muzycznego „ Blues Brothers”: „Sweet Home Chicago” – Blues Brothers, „Think” – Aretha Franklin, „Shake Your Tailfeather” – Ray Charles, Minnie The Moocher” – Cab Calloway, „She Caught The Kaly” Taj Mahal&Yank Rachel. Trzeba będzie ten festiwal zorganizować. Muzykę „Polan” bardzo też lubił, inny mój kumpel, aktor Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego, piekielnie zdolny Stanisław Scierski (1939 – 1983). Staszek przychodził często do mojego niewielkiego mieszkania na piątym piętrze, w wielkim bloku, przy ulicy Legnickiej. Gdy słuchaliśmy tych niesamowitych „Polan”, Staszek nigdy nie zdejmował czapki. Wstydził się trochę swojej postępującej łysiny. Ale mój syn Tymon (teraz 39. letni dryblas, kreator gier komputerowych, hip-hopowiec, doktor ekonomii), miał do Staszka słabość (z wzajemnością). Prosił go wciąż o rysowanie obrazków na zadany temat (Staszek nieustannie, na luźnych karteluszkach, coś rysował, coś zapisywał). A przede wszystkim, wchodził mu na głowę, zrzucał na parkiet czapkę i garściami wyrywał mu reszki włosów z fryzury a la Lenin. To trochę utrudniało słuchanie zespołu „Polanie”.

smektalyki-19-ilias-wrazas-6

Filozof, muzyk, apologeta rzeczy pięknych – Ilias Lakis Wrazas

ILIAS WRAZAS

Ilias Wrazas (1951), obecnie jest na naszym wrocławskim uniwersytecie, profesorem od filozofii. Ale przed laty, przejechaliśmy kawał Polski, z artystycznym programem o sztuce i muzyce Grecji, nie tylko współczesnej. Ja opowiadałem o greckich bluesach, czyli rembetikach (więziennych songach z portu Pireus). A Ilias śpiewał te powłóczyste songi, ku zdumieniu słuchaczy, na przykład pensjonariuszy Klubu Rolnika w Kostomłotach. Muzycznym idolem Wrazasa był jednak niejaki Georges Moustaki (1943 – 2013), grecko–egipsko–francusko–włoskiej krwi. Jego 300 piosenek śpiewały tuzy: Edith Piaf, Dalida, Françoise Hardy, Yves Montand, Barbara, Brigitte Fontaine, Herbert Pagani France Gall, Cindy Daniel, Juliette Greco, Pia Kolombo, Tino Rossi oraz oczywiście Ilias Wrazas. Gdy już mnie zmęczył tymi piosenkami Moustaki’ego, nachodziły mnie „kryminalne” myśli. Wrazas miał bardzo długie włosy, o które dbał pieczołowicie, jak Stanisław Scierski. Często chciałem go sponiewierać gorzałką (ma raczej słabą głowę) i gdy padnie – ogolić mu brodę i te długie pióra do skóry, na zero. Po przebudzeniu musiałby wrócić do śpiewania greckich bluesów. Nigdy się jednak na to nie odważyłem. Może dlatego do dzisiaj jesteśmy dobrymi kumplami. A napisałem to wszystko, aby odgonić spleen i melancholię. Howgh!

Zdzisław Blues Smektała                                                    bbd@bbd.pl

Jak, reżysera filmu „Smoleńsk”, Antoniego Krauzego, wyprowadziłem prosto w krzaki.

Jak, reżysera filmu „Smoleńsk”, Antoniego Krauzego, wyprowadziłem prosto w krzaki.

JEDEN

Ze solicy Europy, z nieustannie dofinansowywanych Aten, po latach, odezwał się towarzysz młodzieńczych swawoli, Mimis Chuliaras. Zapytał o losy filmu „Smoleńsk”. A właściwie o artystyczny stan reżysera, Antoniego Krauzego. Nie będę starego kumpla wpuszczał w propagandowe maliny – więc powiedziałem jak jest. Ten zupełnie nieudany film, zamiast stać się dla tubylczych serc porywem, zszedł, ze wszystkich kinowych ekranów bez kwiku, bez  społecznego rezonansu. I to, pomimo cennych scenopisarskich rad Naczelnika Państwa, Jarosława Kaczyńskiego. W czeluściach kinowych sal, wala się tylko pop corn. Przygnani ongiś do kina, w ramach lekcji (za pieniądze starosty), uczniowie z Jarocina – już ten wielokrotnie przemontowany obraz obejrzeli. Z wielkiej, premierowej  pompy w warszawskim Teatrze Wielkim – Operze Narodowej – dzięki dobrej zmianie – zostały już zapłacone faktury, więc nie ma o czym gadać. No, chyba, że o tym, jak dzięki brawurowej roli dziennikarki w tym filmie, aktorka Beata Fido, została – w ramach zasług – przyjęta na etat głównej specjalistki w gabinecie prezesa zarządu Narodowej TVP.

p1040576_dap_half_glamour

Dzisiejszy widok dawnej kawiarni „U Dreptaków”, przy ulicy Ofiar Oświęcimskich

DWA

Tenże Mimis Chuliaras, przypomniał mi, jak, przed wielu laty, zapragnąłem z Antoniego Krauzego zrobić reżysera, który pierwszy w naszym socjalistycznym kraju zrobi film fabularny, za kapitalistyczne pieniądze. A cała ta historia zaczęła się we wrocławskiej prywatnej artystycznej kawiarni „U Dreptakow” (parafraza jednego ze skeczów Andrzeja Waligórskiego), istniejącej przy ulicy Ofiar Oświęcimskich. Często, niemal codziennie, chodziłem do tej świątyni aktora Witolda Pyrkosza i Pawła Galii. Przychodził tam też poeta Rafał Wojaczek, poetka Urszula Kozioł, Roman Wilhelmi, Zdzisław Maklakiewicz i jeszcze setka innych znakomitości. Ja, dwudziestoletni (lekko ponad) kandydat na bohemę – przychodziłem tam z wrocławskimi Grekami, często, z Mimisem Chuliarasem, besserwisserem, jednym z dwóch synów niezwykle porywczego, przewodniczącego Związku Uchodźców Politycznych z Grecji. Pieniędzy, na kulturę i  rozrywkę, mieliśmy mało, więc w kawiarni zamawialiśmy po lampce wina Mistella lub Lacrima, ewentualnie Gelala. A poziom adrenaliny, luz, śmiałość – podnosiliśmy w toalecie, pijąc z gwinta, pod pudełko zapałek, przynoszonego ze sobą, 13. procentowego sikacza o nazwie: „Białe słodkie – Patykiem pisane” (oczywiście nie kończyło się na jednej butelce).

1-f-1810-65-800x800_dap_half_glamour

Kadr z filmu „Palec boży”, z prawej, młody Marian Opania.

TRZY

 Przychodził tam, do Dreptaków, kręcący we Wrocławiu, początkujący reżyser Antoni Krauze. Uważałem go (i uważam do dzisiaj) za sprawnego twórcę. Latem 1973 roku, Antoni Krauze debiutował pełnometrażową psychologiczną fabułą „Palec boży”. Czyli historią chłopaka z prowincji (brawurowa rola młodziutkiego Mariana Opani), który marzy o aktorskiej karierze w świecie. „Te marzenia, brutalnie odbierają mu profesorowie szkoły teatralnej, którzy trzykrotnie odrzucają Tadeusza podczas egzaminów wstępnych. Zniechęcony chłopak, próbuje realizować swoją pasję inaczej, jako pracownik instytucji kulturalnych i członek amatorskiego zespołu. Tam właśnie poznaje Andrzeja (Maciej Englert) i jego żonę Grażynę (Grażyna Chęcińska). Podczas wystawiania „Króla Edypa”, Andrzej, odtwórca głównej roli, naprawdę wykłuwa sobie oczy i później umiera. Tadeusz, wstrząśnięty śmiercią przyjaciela, stara się przede wszystkim pomóc jego owdowiałej żonie, która została sama z dzieckiem.”

festiwal-miedzyzdroje-2015-witold-pyrkosz_dap_half_glamour

Witold Pyrkosz

CZTERY

To był właściwie film o mnie, o moich marzeniach. Jeszcze nie wiedziałem, że w przyszłości skończę łódzką filmówkę (skończył ją także Antoni Krauze), że zwiążę się z pisaniem, show biznesem. Ale wyobraźnię scenarzysty już miałem. Tym bardziej, że byłem po lekturze niesamowitej książki Krzysztofa Kąkolewskiego: „Jak umierają nieśmiertelni” (1971), o rodzinie Romana Polańskiego, Wojtku Frykowskim, hipisie Charlesie Mansonie i jego koleżkach. Byłem też pod wrażeniem filmu Kuby Morgensterna (scenariusz Janusz Głowacki, 1972) – „Trzeba zabić tę miłość”. Zatem, po kolejnym degustacyjnym przełykaniu – w okolicach toalety – wina zwanego „bałaganem”, obmyśliłem fabułę nowego współczesnego filmu. Wypuściłem Mimisa Chuliarasa – jego śniady wygląd, żelowane włosy, zapowiadały włoskiego mafioso – aby podszedł do ambitnego reżysera Antoniego Krauzego i palcem pokazał mnie, siedzącego pod ścianą z lampką Mistelli. Pokazał, jako obrzydliwie bogatego syna badylarza, który – dla kaprysu – za pieniądze ojca, chce wyprodukować fabularny film. Pierwszy w naszym systemie (rządził wówczas w Eduardo Gierek, przyznawali Polakom, na wyjazd za granicę, pierwsze państwowe dolary).

p1040554_dap_half_glamour

Widok z dzisiejszej kawiarni na zaplecze Rynku.

PIĘĆ

Głupi żart ochotnika na tubylczy high life, dał nadspodziewane rezultaty. No, ale, przyznacie bez wazeliny, nie był to ordynarny numer na wnuczka, na ludowego milicjanta. A ochota pociągnięcia intelektualnej dysputy na współczesne tematy. Porównanie mojego scenariusza z obrazem „Wszystko na sprzedaż” Andrzeja Wajdy. Czy, idąc na globalną całość, wyznaczaną nagrodami Oscara – ze słynnym amerykańskim filmem Jerry Schatzberga „Narkomani”, z brawurową rolą Ala Pacino. A nawet, nie będę się krygował, myślałem o scenariuszu, który byłby konkurencją dla „Nocnego kowboja” Johna Schlesingera, z przekonującym Dustinem Hoffmanem. Boże, jakie niepowtarzalne, fantastyczne filmy kręcono na przełomie lat 60/70. Dzisiaj to niemożliwe. Takie więc wielkie idee mieszały mi się w dwudziestoletniej głowie, w jakiejś części, po winie z podpisem Cyrankiewicza (tak mówili na „bałagany”). Nie było dla mnie po tym trunku – ani granic, ani kordonów.

526_2_dap_half_glamour

Al Pacino, w filmie „Narkomani”.

SZEŚĆ

Podziwiany przeze mnie – za dramat „Palec boży” – reżyser Antoni Krauze, zaprosił mnie (i Mimisa Chuliarasa) do swojego stolika. Rozmawialiśmy o projekcie cały długi wieczór, właścicielka pani Galia (dzisiaj prowadzi, na wrocławskim rynku, pizzerię „Piekielny kupiec”) podrzucała Mistellę. Opowiedziałem Krauzemu o mojej wizji drugiej części „Palca bożego”. Pytałem – na początku dość przytomnie – o liczebność ekipy, ilości kamer i metrażu filmu, o plenery i obiekty zdjęciowe. Musiałem się nieźle rozwijać, bo gdy nocą obudziłem się w domu, nie mogłem sobie przypomnieć, czy w naszym kapitalistycznym filmie główną rolę miał zagrać Daniel Olbrychski, czy może Marian Opania. A przede wszystkim, czułem następnego dnia palący wstyd, że pozwoliłem sobie na takie jaja. Czyli, że wówczas jeszcze nie dorosłem do roli pełnokrwistego, bezczelnego filmowego producenta. Pokazałem się „U Deptaków” dopiero wówczas, gdy miałem pewność, że twórca bożego palca wyjechał do warszawy. Wierzę, że 75. letni Antoni Krauze, nakręci jeszcze film bez ideologicznego nawisu – czego mu sercowo życzę.

Zdzisław Blues Smektała

 

Jak, jazzowy kapłan, Willis Conover, uchronił mnie, przed etykietą ćwoka!

Jak, jazzowy kapłan, Willis Conover, uchronił mnie, przed etykietą ćwoka!

JEDEN

Dzisiaj, internetowa stacja Radio Jazz, przypomniała rocznicowo, wielką medialną postać – Willisa Conovera (1920 – 1996). To, jak ten gościu wygląda na żywo, zobaczyłem wiele lat po tym jak, z uchem przy głośniku, słuchałem jego jazzowych audycji. A było to w latach 60. Kilkunastoletni podrostek szukałem, na falach krótkich, audycji “Głos Ameryki” (Voice of America – Jazz Hour). Miałem, w rodzinnym domu, niezły, lampowy (główna lampa nazywała się UCH 21), bakelitowy, brązowo-podobny radioodbiornik „Pionier”, który moja mama, za ustawiczne przekraczanie planów sprzedaży w sklepie Wojskowej Centrali Handlowej, dostała na talon. Mama, po cichutku (obawa przed denuncjacją sąsiadów), słuchała w radiu Wolna Europa audycji Nowaka-Jeziorańskiego. A ja, nastawiałem ucho na młodzieżowy, polskojęzyczny program Wolnej Europy: „Rendez_vous o szóstej dziesięć”, oraz na „Głos Ameryki”. W jednej i drugiej audycji puszczali młodym Polakom, za Żelazną Kurtynę – muzykę. Radio Luksemburg zaś – także piękną muzyczną stację (z Beatlesami, grupą Cream, The Hollies, The Troggs, Spencer Davis Group) – słuchaliśmy już na cały regulator, bez obcinki.

radio_diora_pionier_u2_1_dap_half_glamour

DWA

Nie mam pojęcia, skąd – dziecku poznaniaków – wzięła się moja miłość do jazzu, ale uwielbiłem audycje Willisa Conovera. Oczywiście, nie rozumiałem ani jednego słowa po angielsku, ale jego głęboki głos miał niesamowity timbre, o wiele skuteczniejszy, niż niedzielne kazania proboszcza Szyszki ze Zgorzelca. Duke Ellington, Ella Fitzgerald, Louis Armstrong, Dizzy Gillespie, Billie Holiday, Charlie Parker, Count Basie, to byli kapłani Conovera, którzy zawładnęli moją wyobraźnią. Bakelitowy radioodbiornik „Pionier”, był moim zausznikiem, reliktem obiecującym lepszy świat. Willis Conover, jak się później okazało, nadawał te wspaniałe – podszyte wolnością – audycje, na cały świat. Ze szczególnym uwzględnieniem Europy Wschodniej. W szczytowym okresie emisji „Głosu Ameryki”, słuchało go na świecie 100 milionów ludzi! W tamtych latach był to niesamowity wynik. Nadał takich jazzowych koncertów, w całej karierze prezentera, blisko 14 tysięcy. I mimo, że usłyszałem ich zaledwie ułamek, muzyka serwowana z głośników „Pioniera”, ustawiła mnie na całe życie.

807willisconover01_dap_half_glamour

TRZY

W tych audycjach, puszczał także muzykę komponowaną przez polskich jazzmanów. Kilka dni temu, wielki światowy mistrz fotografii, mieszkający w Nowym Jorku, Polak Ryszard Horowitz, opowiedział w wywiadzie, że jeszcze w latach 90., Conover z pamięci wymieniał nazwiska polskich jazzmanów. Szczególnie lubił muzykę Krzysztofa „Komedy” Trzcińskiego. W 1995 roku, w 40. rocznicę działalności „Głosu Ameryki’ otrzymał od Polskiego Radia – Złoty Mikrofon. Był kilka razy w Polsce, pierwszy raz w 1959 roku, w 1977 dostał Medal za Zasługi dla Kultury Polskiej. Kongres Stanów Zjednoczonych ustanowił nawet, dzień 25 kwietnia, ogólno-amerykańskim Dniem Willisa Conovera. Amerykanie uznali, że te popularne audycje, promujące kulturę Jankesów w czasach Zimnej Wojny, Żelaznej Kurtyny, czynią znacznie więcej, niż kaskady strzelających czołgów, niż setka wytrawnych szpiegów.

hjf-wysylka-20_dap_half_glamour

CZTERY

My też mieliśmy w Polsce takiego nieposkromionego pasjonata jazzu. Nazywał się Leopold Tyrmand i pewnie będzie jeszcze okazja, aby o nim napisać. To w Sopocie, w roku 1956 (polityczna odwilż), zorganizowano, pierwszy w Europie Wschodniej festiwal jazzowy. Otworzył ten dziwaczny dla władz festiwal (dlatego pewnie dali zezwolenie na „wygłup”), słynny felietonista Stefan „Kisiel” Kisielewski. A na czele sopockiego pochodu, kroczącej spacerowym „monciakiem” jazzowej gromady, szedł Leopold Tyrmand. Jego kumpel, Józef Balcerak, kilka miesięcy później, wydał miesięcznik „Jazz”, pierwszy w tej części Europy, poświęcony w całości tej muzyce (do dzisiaj przechowuję kilka roczników bezcennego magazynu). W Sopocie wystąpili wówczas: „Melomani” z „Dudusiem” Matuszkiewiczem i Andrzejem Trzaskowskim, zespół Andrzeja Kurylewicza z Wandą Warską. Po wielkim sukcesie pierwszego festiwalu, w kolejnym roku, odbyła się jego druga edycja. Tym razem wystąpili: Andrzej Kurylewicz, Krzysztof „Komeda” – Trzciński, Wanda Warska, Jan „Ptaszyn” – Wróblewski. Wymieniam te nazwiska, bo jak wiecie, do dzisiaj jest to najwyższa liga polskiego, europejskiego jazzu. Cała słynna Polska Szkoła Filmowa, karmiła się w tamtych latach wybornym jazzem.

zgorzele_dap_half_glamour

Hotel „Pod Orłem” sprzed lat – a w nim restauracja „Kameralna”

PIĘĆ

Co ja osobiście wyniosłem z obecności Conovera w polskim, socjalistycznym eterze? Mieszkałem w antypodowym, małym, nadgranicznym miasteczku, ale czułem się kimś ważnym, wyróżnionym w dookolnym oceanie gomułkowskiej szarości. W moim rodzinnym Zgorzelcu, działał muzyczny zespół, coś na przykładzie comba, nazywał się „Piotrusie”. Byli najlepsi w mieście. Dlatego grali w reprezentacyjnej miejskiej restauracji „Kameralna” (hotel „Pod Orłem”). Uprzyjemniali przepijanie, górnikom z kopalni „Turów”, kasy wypłacanej z Karty Górnika, czternastych pensji i innych górniczych przywilejów. Ale czasem grali ambitne standardy. I mieli w składzie, Jana Samsona, kapitalnego saksofonistę, który grał w „krzykliwym” stylu Stanley’a Turrentine. Wówczas, po raz pierwszy, odważyłem się, aby zaśpiewać publicznie, na restauracyjnej estradzie kapeli „Piotrusie”. W szkolnym konkursie, w technikum górniczym, wykonałem hiciora Czerwonych Gitar – „Mały miś”. A do kierownika „Piotrusi”, Piotra Wróbla, poszedłem z ochotą publicznego wykonania standardu: „The Shadow of Your Smile”.

willis02_dap_half_glamour

SZEŚĆ

W audycjach Willisa Conovera, śpiewał ten piękny kawałek Tony Bennett – przede wszystkim. Ale i Andy Williams, Chris Montez, Percy Faith, Rita Reys, Al Martino, Perry Como, Nancy Sinatra, Astrud Gilberto, Peggy Lee, Sammy Davis Jr., Sarah Vaughan i Frank Sinatra. Connie Francis. I jeszcze wielu innych. W tym Leszek Cichy, z zespołu „Sezam 65” z Bogatyni, w którym śpiewała także Halina Frąckowiak. Nie znałem angielskiego – ale „zawyłem” song ze słuchu. To był mój publiczny debiut. Potem śpiewałem jeszcze – dalej nie znając angielskiego – „Georgię On My Mind” Raya Charlesa, „Summertime” George Gershwina – oraz najulubieńszy utwór mojego całego życia, „Sunny” Bobby Hebba. Ale to już zupełnie inna opowieść. Myślę, że to muzyka proponowana przez amerykańskiego prezentera – wypchnęła mnie w świat, uczyniła hardym, dała większą pewność siebie. Willisa Conovera nie ma już wśród nas 20 lat – a ja go wciąż, codziennie słyszę. Codziennie. Słyszę jazz, do którego bardzo mnie przekonał w tym, niby odległym kulturowo, słowiańskim świecie.

Zdzisław Blues Smektała                                                              bbd@bbd.pl