Wspaniały, niepodrabialny pisarz wyszedł z kadru filmu :Rejs” na stała. Ciekawe, który ze świętych zagra w niebiańskiej wersji „Rejsu” rolę Janka Himilsbacha. Janusz Głowacki był dla mnie – od początku lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia (byłem wówczas zbuntowanym nastolatkiem) – największym żyjącym polskim rzeźbiarzem słów. Zazdrościłem mu szczerze sardonicznej mocy tych słów. Jakiś czas temu zrobiłem z nim – zwichrowany lekuchno – wywiad do prasy. Przeprowadzony wczoraj – wyglądałby tak samo. Przeczytajcie go – proszę.
Z Januszem Głowackim, dramaturgiem, felietonistą, pisarzem – o zimie, teatrze i zdobywaniu Ameryki – rozmawia wielki fan tego Autora, Zdzisław Smektała
* Wiele lat temu, w grudniowy dzień, dzwoni Pańska żona i mówi: w Polsce wybuchł stan wojenny…
– Byłem wówczas w Londynie, tamtejszy teatr załatwił mi mieszkanie na kilka dni, bym uczestniczył w próbach przed premierą mojej sztuki „Kopciuch”. Wyjechałem 6 grudnia 1981 roku, 13 wprowadzono stan wojenny, 16 miała być premiera. Moja żona miała na nią przyjechać. Próbowałem uporczywie dodzwonić się do domu. aby przywiozła więcej butelek wódki na tę okazję. Telefon milczał. 14 zaś rano dzwoni do mnie znajoma z BBC, Nina Smolar, i mówi, że w Polsce rozpoczęła się wojna, że samolot, w którym miała lecieć żona, jako pierwszy został zatrzymany. Dobra, dobra, bez jaj – skomentowałem słowa Niny. Ale żonę zobaczyłem dopiero za kilka lat…
* Samolot zatrzymano, ale premiera „Kopciucha” się odbyła.
– Tak, Premiera poszła bardzo dobrze. Mój znajomy, korespondent „New York Times’a” miał w USA prominentnego profesora, który dzięki londyńskiemu sukcesowi na jeden semestr załatwił mi pracę (profesor wizytujący) w niezwykle ekskluzywnym, drogim koledżu w Bonnington, w stanie Vermont. Fantastycznie położona wśród gór i lasów uczelnia. Wyłącznie dla panienek z dobrych domów.
* Niezły numer na dzień dobry…
– Niezły. Poza mną wśród pracujących profesorów było jeszcze kilku pedałów i na tym koniec.
Janusz Głowacki z Waszym felietonistą
* To miał Pan z tymi dziewczynkami pełne „ręce” roboty. Front pracy zapewniony.
– Pod pewnym względem było to rzeczywiście korzystne, ale i szalenie absorbujące.
* Wszystkie dostały zaliczenia do indeksów?
– Na początku bardzo słabo znałem język angielski, więc gdy uczyłem, to siłą rzeczy duch miał przewagę nad materią. Na zajęcia przynosiłem butlę coca-coli wymieszanej z wódką, piłem tę miksturę i jakoś mi szło w trudnym pedagogicznym biznesie.
* A co się działo poza lekcjami? W weekendy organizowaliście ostre biby?
– To było zabawne. Studentki śmigały sportowymi samochodami, miały do dyspozycji straszne pieniądze, a pod pachą nosiły z dumą książki… Kafki, Dostojewskiego.
* Kochały się natomiast z chłopakami na skórzanych siedzeniach w sportowych, czerwonych autach firmy Lamborghini?
– W czarnych, nie czerwonych, ale faktycznie sportowych. Tymi samochodami wybierały się na weekendy do Nowego Jorku i jakoś tak się żyło. Panienki zażywały przy tym kokainę. A ja, naiwny, pośród tego wszystkiego.
* Częstowały Pana działką proszku czy zazdrośnie strzegły narkotyku?
– W każdym pokoju, na wierzchu, leżało lusterko lub szkło i nożyk, żeby można było sporządzić działkę dla nosa. Wszystko w biały dzień, na luzie.
* Podczas wyjazdów weekendowych do Nowego Jorku nie próbował pan szukać kontaktów?
– Próbowałem, ale było bardzo trudno. Bardzo.
Andrzej Mleczko – wielki admirator talentu Głowackiego – ten sam typ postrzegania świata (z prawej Wasz sługa)
* Mieszkał Pan na Green Poincie, wśród Polaków, czy od razu chciał się Pan wtopić w ogólny amerykański tygiel?
– Nie myślałem, by specjalnie się odgrodzić, ale nie chciałem być na Green Poincie, tylko w normalnej Ameryce. Więc nie mieszkałem tam. Nie przyjechałem bowiem znów do Polski, do dzielnicy, w której nawet Portorykanie mówią po polsku. To specyficzne miejsce. Coś na kształt „Baru ostatniej szansy”.
* Panie Januszu, przyjęcia, rauty, premiery wśród Anglosasów. Jak to wyglądało? W Polsce był Pan ozdobą tzw. warszawki, znawcą etykiety stolicy, jej kobiet. Magiem i dzierżawcą dusz. A w Nowym Jorku? Zamilkł telefon, nikt nie mówił: „Cześć Głowa, idziemy na przyjęcie”. Nie było, licznych w Polsce, „achów” i „ochów”.
– Mnie tam, proszę pana, ratowało poczucie humoru i dystans do siebie samego. Ale nie będę ukrywał, że było to uczucie okropne. Chodziłem po NY, oglądałem teatry i były to dla mnie kafkowskie zamki nie do zdobycia.
* Jan Himilsbach – człowiek, z którego teksty Głowackiego zrobiły aktora
Pomyślał Pan wówczas: Jestem bardzo wkurwiony i napiszę taką sztukę do tych niezdobywalnych teatrów, że zmiękną im kolana.
– Tak ostro może nie myślałem, ale tak ogólnie to w siebie wierzyłem. Podejrzewałem cały czas, że przecież dobrze piszę. Choć pewności do końca nie miałem. „Kopciuch” poszedł w Londynie dobrze, cmokała krytyka, waliła publiczność, sztukę uznano za najlepszy spektakl roku w Londynie. Pomyślałem, że coś musi się dziać także w USA. To się musi przełożyć na Stany…
* Tymczasem w Polsce już pana pochowali.
– Dokładnie… Głowa w Londynie? Niee, niee, niee – żadnych szans. I nagle ten Londyn był wielkim sukcesem.
* Po przyjeździe do NY dzwonił Pan do agentów teatralnych mówiąc: „Halo. Jestem pisarzem i dramaturgiem z Warszawy. Mam kilka niezłych sztuk, oto recenzje”?
– Tak nie było.
* Miał więc Pan agenta za oceanem?
– Oczywiście. Swojego agenta miałem z Londynu. Próbował coś zrobić w Ameryce, ale mu się nic nie udawało. Wysyłał egzemplarze sztuki, teatry je odsyłały z zabójczą dla artysty w USA metką: „Sztuka pańska jest zbyt europejska”. Gorzej być nie mogło. Ale liczyłem, że coś się stanie. I się wreszcie stało. Wszystko dzięki słynnemu dramaturgowi Arturowi Millerowi.
* Wstał Pan rano, a tu brzęczy telefon… Halo – mówi Miller – Jest pan OK, wpuszczam pana do klubu high society.
– Nie. Byłoby to zbyt operetkowe. Po nie kończącej się serii upokorzeń wyszła na jaw moja ulubiona scena z opowiadania Dostojewskiego „Sobowtór”. Bohater stoi w kuchni i myśli, jak od kuchni wedrzeć się na przyjęcie, na które nie chcą go wpuścić od frontu. Widziałem w niej nawet temat na pisanie. Pomyślałem, że takie upokorzenie kogoś, kto przyjeżdża do NY jako europejska gwiazda, może się przełożyć na literaturę. Powoli coś, co doprowadzało mnie do rozpaczy, przemieniało się w sardoniczny chichot. To było niewiarygodne. Dzwoniłem po 5 razy, po 15 razy, telefonowałem do rozmaitych ludzi, do których – jak mówili mi znajomi – koniecznie trzeba zadzwonić. Po czasie zrozumiałem, że ten zwrot: „trzeba zadzwonić” dokładnie nic nie znaczy… Podobnie jak nic nie znaczy zwrot: „Strasznie mi się spodobała twoja sztuka, jest cudowna!”. Jeśli ktoś chce spektakl produkować, to jest w porządku, OK. Inaczej jest to zwykła amerykańska zdawkowa uprzejmość.
* Więc w wynajętych pokojach, tanich hotelach, pensjonatach wydzwaniał pan do producentów.
– Nie, nie, nie. Nie mieszkałem nigdy w wynajętych pokojach. Miałem wyłącznie mieszkania.
* Przy dobrych ulicach?
– W Nowym Jorku osiadłem najpierw na Waszyngtońskiej. W domu przy tej ulicy mieszkało paru Polaków: Jakub Karpiński, Ireneusz Lasota i chrzestny mojej córki, pracownik „Głosu Ameryki”. Mógłbym ułożyć długą listę, na kilka stron, mieszkań, w których żyłem. Ze znajomymi, z jakimiś panienkami. Różnie bywało.
* Z ilu walizek składał się na początku Pana bagaż?
– Z jednej walizki, niedużej w dodatku. Obok garderoby była w niej tylko nadzieja. Dzisiaj się dziwię, że miałem wówczas tyle wiary.
* Pańskim głównym tworzywem literackim, teatralnym, była polska gnuśność. Czy np. po latach prób w USA, gdyby się nie powiodło, wróciłby Pan na tarczy?
– Amerykanie mówią, że przyjezdni mają 2 lata szansy. Jeżeli w ciągu tych dwóch lat nic nie zrobią, czeka ich wegetacja.
* Zmieścił się Pan w tym limicie?
– Tak, mijał właśnie mój czas, gdy w bardzo dobrym teatrze wystawiono „Kopciucha”. To było zupełnie fantastyczne. Miałem rozmowę z Joe Pappem, największym amerykańskim producentem. Umówił mnie Artur Miller. Pappowi sztuka się podobała, ale potrzebny był głośny reżyser. Bez niego nie ma sensu zaczynać – twierdził. Jego biuro wyglądało jak w filmie „Mefisto” gabinet Goeringa. Kilometry dywanów, setki fotografii: Brando, De Niro itp. Za wielkim biurkiem siedział wzorzec amerykańskiego producenta: cygaro, spokój, pewność siebie. Siedzimy. Papp nic nie mówi. Wreszcie bąka: „Jeżeli zmieścicie się w 100 tys. dolarów, możecie zaczynać”. To było niesamowite, szczyt tego, o czym marzyłem. Wchodzę w Amerykę. Pierwsze wspaniałe chwile od czasu przyjazdu do Nowego Jorku. Reżyser szepnął mi na ucho, że dając pierwsze 100 tysięcy, i przy 200 nie będzie się opierał. I nagle uruchomiony „New York Times”, wielkie reklamy, recenzje na pierwszej stronie.
* Wreszcie dochodzimy do tych ekskluzywnych przyjęć…
– Wie pan, te pierwsze przyjęcia… Na początek tak za bardzo mnie nie zapraszali. To się zaczęło dopiero po tym, jak Samuel Friedman napisał o mnie w „NYT” wielki tekst. Wtedy się zrobiłem ciekawostką i atrakcją. Pomagał fakt, że Polska była modna. Nie tylko panienki na przyjęciach były ważne, ale i Norman Mailer, Philip Roth, szczerze mówiąc oni byli ważniejsi. Niezwykle ciepło przeżywałem spotkanie z ludźmi, którzy byli dla mnie legendą, jak Kurt Vonnegut czy Andy Warhol.
* Jak się Pan ubierał na te przyjęcia?
– Normalnie. Nauczyłem się, że gdy w zaproszeniu nie widnieje zwrot „Black day” – to się przychodzi w tenisówkach.
* Kończąc: Polacy Panu pomogli w karierze? Na przykład Jerzy Kosiński?
– Nie, nie była to wielka przyjaźń. Pokazał mi kawałek nocnego Nowego Jorku i to wszystko.
* Dał odczuć, że jest Pan ubogim przybyszem?
– Nie. Był miły. Poznałem go bowiem w chwili, gdy osiągnąłem już pewien sukces. Nie liczyłem absolutnie, że w Stanach jakikolwiek Polak mógłby mi pomóc. Uważam, że jest to absolutnie niemożliwe. Gdybym poniósł straszną klęskę i wrócił, wszyscy oczywiście by mnie pocieszali. Tam nie!!!
Janusz Głowacki wydał kilka tomów opowiadań i dwa tomy fantastycznych felietonów (szczególnie tych w tygodniku „Kultura”). Światowy sukces przyniosły mu sztuki teatralne: „Fortynbras się upił”, „Kopciuch”. „Polowanie na karaluchy”, „Antygona w Nowym Jorku”, „Czwarta siostra”. Jest autorem wielu zrealizowanych scenariuszy filmowych, w tym kultowego „Rejsu”. Był wykładowcą na Columbia University, Bennington College. Od 1983 roku mieszkał na przemian w Nowym Jorku i w Warszawie.