Jak, ubzdryngolony okowitą – obraziłem Leonarda Cohena!
JEDEN
Kilka dni temu, z charakternym koleżką z młodości, Markiem Galusem, wypiliśmy po kieliszeczku śliwówki, osobliwie za zdrowie gościa z branży, literata, ale i wolno śpiewającego zadumane utwory – Leonarda Normana Cohena (1934, Montreal). Marek obecnie nosi się modowo, jak melanż miedzy piosenkarzem Willie Nelsonem, a dyktatorem mody, Karlem Lagerfeldem. Od lat mieszka w Hannoverze, w tej samej dzielnicy, w której swoją rezydencję ma słynna Teresa Orlowski (1953). Dama, która prywatną vaginę, poświęciła na ołtarzu seksualizacji całych Niemiec. Napisałem zwrot – na ołtarzu – bo to, w młodości, była bardzo religijna katoliczka, kobitka ze wsi, spod Białegostoku. Dopiero gdy zamieszkała we Wrocławiu, potem w Bochum, wreszcie w Hannoverze – kalała własne myśli grzechem. Od trzech lat „ukrywa się” w przepięknym hiszpańskim, olśniewająco białym miasteczku Marbella (byłem, widziałem, jadłem, jest tam piękny port, niesamowite uliczki, bardzo wysokie ceny wszystkiego). Opuściła Deutschland, bo nie chce zapłacić zaległych podatków, a fiskus grozi kryminałem.
Teresa Orlowski i Andy Warhol
DWA
Ta niezwykła Teresa, bez dublerek, występująca w latach osiemdziesiątych, w rozebranych teledyskach, emanowała taką prawdą ekranu, że koniecznie chciałem z nią, w 1986 roku, podpisać umowę, na wydanie w Polsce bogato ilustrowanej książki. W końcu, naszym rodakom, zgaszonym destrukcyjnymi efektami stanu wojennego, też należał się promyczek nadziei na powiększenie dzietności w wyrafinowanych zabawach. Teresa Orlowski zgodziła się na tę propozycję dość szybko. Nie proponowała wprawdzie honorarium w barterze, wiadomo kapitalizm, ale chciała na dzień dobry, jeszcze przed podpisaniem umowy, zaliczkę w wysokości 15 tysięcy zachodnich marek. W Polsce, za sto bundes marek, można było wygodnie żyć przez cały miesiąc. Zatem była to dla mnie kwota zbyt wysoka. Ale pewnie opublikuję wkrótce naszą korespondencję, kolorowe zdjęcia na nagusa – to ciekawy materiał dla ambitnych kobiet biznesu.
TRZY
Ale wracajmy do Vorsitzendera (tak jest napisane na jego wizytówce), Marka Galusa. Marek pochwalił się, przy kolejnym kieliszeczku śliwówki, nową płytą Leonarda Cohena – „You Want It Darker”. Wydał ją Cohen w 82 roku życia, jak się później okazało, kilka tygodni przed śmiercią. Są na niej, prawie wyłącznie, niepokojące utwory, podobnie jak wcześniej u Davida Bowie, zapowiadające ostateczne rozwiązania. Tytuły utworów Cohena, tych na nowej płycie, to: „Chcesz więcej mroku”, „”Odchodzę od stołu”, „Krocząc swą drogą” czy „Ze skromnym bagażem”, nie pozostawiają wątpliwości, co do przesłania fonograficznego krążka. Wspominając oleiste, naznaczone mądrymi słowami, utwory tego filozoficznego buntownika, który mógł wpędzić kilka pokoleń w hipochondrię, wypiliśmy kolejny kieliszeczek śliwówki. Piliśmy przecież, za zdrowie naszego rodaka, wszak żydowskiego pochodzenia artysta, był dzieckiem Polaka i Litwinki (pani Klonitska), ludzi mieszkających na wschodzie Rzeczpospolitej.
Wasz felietonista, w dniach koncertu Cohena (z lewej, rysownik, Andrzej Mleczko)
CZTERY
Wspominaliśmy, przy kolejnej śliwówce, pierwszy pobyt Leonarda Cohena w Polsce. To był rok 1985. Przyjazd kanadyjskiego artysty, mentalnie przygotował poeta, satyryk, bard – Maciej Zembaty (1944 – 2011). To on, zachęcany przez dramaturga i scenarzystę, Macieja Karpińskiego, przełożył trudne piosenki Cohena na nasz język, przełożył w kapitalny sposób. Przetłumaczył ich ponad 60., razem ze słynnym niebieskim prochowcem. 20 marca 1985 roku, kanadyjski bard wystąpił we wrocławskiej, wypełnionej w nadkomplecie, Hali Ludowej (Stulecia). Miałem z żoną vipowskie zaproszenie, zaproszenie do pierwszego rzędu. Koncert rozpoczynał się o godzinie 20. A ja, wcześniej, miałem zobowiązanie, które przypomniał mi, przy tej śliwówce, Marek Galus. Bywalcom Klubu Dziennikarza (gdzie dyrektorowałem) obiecałem, z okazji moich urodzin, co najmniej (po uważaniu), po rolce toaletowego papieru (młodzież nie wie dzisiaj, co to był za luksusowy, niedostępny towar). W domu towarowym (PDT), po drugiej stronie Świdnickiej, załatwiłem u dyrektora, wielki wiklinowy kosz tego specjału. I pojawiłem się w klubie, rozdając, przy ogólnym entuzjazmie, ten deficytowy luksus.
PIĘĆ
Koledzy z klubu, poczuli taką wdzięczność, za dbanie o ich osobistą higienę, ze każdy chciał się ze mną napić, jak, nie przymierzając, z trunkowym aktorem naturszczykiem, innym moim charakternym kumplem, Jankiem Himilsbachem, A tu za kilka godzin wielkie muzyczne i towarzyskie wydarzenie w Hali Ludowej, koncert Leonarda Cohena. To był taki szczególny czas w naszej tubylczej szarzyźnie, że artysta z Montrealu był w Polsce bardziej popularny niż u siebie, w Kanadzie. Ryzykuję stwierdzenie, że u nas był (także za sprawą Zembatego) najbardziej popularny w świecie. Żona, lekuchno wkurzona, dzwoni z domu do klubu (nie było jeszcze telefonów komórkowych), abym już po nią przyjechał taksówką. Ale kolejka wdzięcznych klubowiczów wcale się nie zmniejszała. Starałem się więc sprostać tym oznakom koleżeństwa.
SZEŚĆ
Wreszcie, to żona przyjechała po mnie – a nie odwrotnie, udaliśmy się na długo zapowiadany we Wrocławiu koncert. W Hali Ludowej szaleństwo sięgało betonowej powały. High Life, wymieszany z middle class oraz z proletariatem. Każdy chciał się ogrzać w cieple i blasku wielkiego artysty. Z głośników płynęły suportowe tony największych przebojów barda. A w pierwszym rzędzie, zasiadłem ja, ubzdryngolony parweniusz. Do rozpoczęcia koncertu pozostał jakiś kwadrans. Pojawił się Tadeusz Szwed, znany fotoreporter „Gazety Robotniczej”, więc chwilę pogadaliśmy. Ale głowa ciążyła mi coraz bardziej. Wreszcie, przy ogólnej euforii, na scenie pojawił się Leonard Cohen. Pięknie się przywitał (kilka słów po polsku) i zaczął śpiewać. A wiecie, jakie usypiające są jego utwory. Więc, cholera jasna, szybko zasnąłem. Mało tego – chrapnąłem. Tu wielkie wydarzenie – a przetłuszczony ignorant publicznie chrapie. Boże, jaki wstyd, jaka wiocha. Ale, przytomnie zachowała się siedząca obok, znana wrocławska lekarka. Szarpnęła mnie za ramię i jadowicie syczała w ucha: Panie Zdzisławie, jest pan ostatnim prostakiem (a może powiedziała jeszcze ostrzej), żeby spać na Cohenie.
SIEDEM
Miała kobieta absolutną rację. Zaczęły się kłopoty w domu, żona na jakiś czas przestała się odzywać. Mnie, wiele tygodni, męczył totalny moralniak, Jeszcze dzisiaj, w niedzielę, 13 listopada, wystawiłem na taras, znicz, aby wyprosić, u będącego już w niebie Leonarda, przebaczenie. Już nigdy, od tamtego moralnego upadku w Klubie Dziennikarza, nie odbierałem wdzięczności w gorzale. Tak mi dopomóż Bóg!
Zdzisław Blues Smektała
„Jest czwarta nad ranem, już kończy się grudzień.
List piszę do Ciebie: Czy dobrze się czujesz?
W New Yorku jest zimno, poza tym w porządku –
Muzyka na Clinton Street gra na okrągło. „
Leonard Cohen