Marquez G.G., czyli „Rzecz o mych smutnych dziwkach” (i inne cholery).
JEDEN
W roku 1999, pomiędzy 20 września (o godzinie 11.30) a 11 listopada (o godzinie 9.30) – dzisiaj mija 17 lat – napisałem powieść „Blues Brother”. Jest to zapis zgoła surowy, notacja strumienia świadomości, zarys literackich zdarzeń i postaci. W jej fabule pyszni się moja ulubiona muzyka, zamieszkują w niej kobiety, które bohatera powieści, wyprowadziły – swoją miłością, charakterami – na podium zarezerwowane dla największego bluesowego harmonijkarza świata. Akcja książki wije się na kanaryjskiej, wulkanicznej wyspie Lanzarote, podczas I Światowego Festiwalu Wirtuozów Bluesa. Nazwałem ją obrazkową, dwunastotaktową powieścią ze ścieżką dźwiękową. Ale po jej przeczytaniu, w całości, cykałem się społecznego odbioru. Więc maszynopis wrzuciłem do „tapczanu”. Kiedy jednak, siedem lat później, w roku 2005 (światowa premiera 2004), ukazała się w Polsce niewielkie dzieło literackiego noblisty, G.G. Marqueza: „Rzecz o mych smutnych kurwach” (hiszpański Memoria de mis putas tristes) – wyciągnąłem „Blues Brothera” z „tapczanu”.
DWA
„Powieść Marqueza to historia miłości starca do nieletniej dziewicy. Narrator jest dziennikarzem, kiedyś pracował jako dostarczyciel depesz (Marquez rzeczywiście pracował jako redaktor depeszowy). W chwili opowiadania historii, jest już szacownym jubilatem. W dniu swoich 90. urodzin zdobywa się na odwagę, by spełnić swój erotyczny i niemoralny kaprys sprzed lat. Chce spędzić szaloną noc z dziewicą. Ta niecodzienna zachcianka wprowadza w jego nudne, szare, ustabilizowane emeryckie życie – niepokój. Niepokój, który okazuje się się jego pierwszą i ostatnią młodzieńczą miłością” – tyle recenzja. Carlos Marrodan Casas, polski tłumacz tej książki, dał jej tytuł taki jak na całym świecie. Ale przez tubylczych bigotów, którzy bali się procesu sądowego, w porozumieniu z prawnikami wydawcy, zmienili go w naszym kraju na: „Rzecz o mych smutnych dziwkach”.
Moją nieopublikowaną powieść położyłem wówczas obok egzemplarza Marqueza. I tak leżała następne dwanaście lat. Aż do tej jesieni. Nie wiem, ile jeszcze nałykam się ziemskiego miodu – a zapisane w książce zdania wciąż pokrywa patyna. Nie będę jej zdmuchiwał, nie będę poprawiał narracji – puszcze taką wersję, jaka jest. Może wzbudzi ciekawość, zaintryguje.
Blues Brother
Dwunastotaktowa powieść ze ścieżką dźwiękową – Fragment
BB King
Kurwa! B.B. Kinga znieśli – w czasie tegorocznego jazzowego festiwalu w Montreux – ze sceny. Zasłabł, zwiotczał, wykańcza go wieloletnia, lekceważona cukrzyca. Znam tę cholerę w detalach. Słabnie mi wzrok, rozmazują się obrazy, kancerują się nogi, nerki mogą mi wkrótce wywinąć numer. Upadek B.B. Kinga wywołał u mnie wściekłość. Raczej bezsilność, podszytą nieuchronnością the endu. Mam na imię Blues. Wystarczy. Każdy wie, co dla kochających niepicowane życie, oznacza słowo blues. Jestem harmonijkarzem, grającym od lat 12-taktowe standardy, kompozycje własne. Czasem piszę do nich teksty. Siedzę teraz, pod zacienionym tarasem obszernego olśniewająco białego domu właściciela winnic La Geria. Czas marnotrawię na upstrzonej kraterami hiszpańskiej wyspie Lanzarote. Lanzarote to jeden wielki stygnący wulkan, sponiewierany niezliczonymi brodawkami, wypluwającymi z głębi ziemi ukrop. W wyspiarskiej glebie, o konsystencji popiołu, nadzwyczaj plonują rachityczne winnice.
JORGE VALHONDO
Rozległy dom Jorge Valhondo, z zielonymi wyłącznie okiennicami, sprawia wrażenie kaprysu bogatego dziwaka. Wygląda zagadkowo, jak posiadłość Asteriona, ten z zagadkowego opowiadania Argentyńczyka, Jorge Luisa Borgesa. Od rana, co tutaj jest godziną 11, wzbudzając zdziwienie turystów, handlarzy winem i domowników, haustami wykańczam kolejne butelki. W grubych, tandetnie odlanych szklanach, upstrzonych bąbelkami uwięzionego tlenu – spijam wnet oszałamiające wino „El Grifo – Shakespeare”. Produkowane z winogron, dojrzewających w czarnej, wulkanicznej, żyznej ziemi. W szatańskim, powulkanicznym krajobrazie, założono winnice, których obrzeża wyznacza krąg wielkich kamieni Wyglądają jak zielone oazy kosmitów. Jak potwierdzenie upartych tez z amatorskich książek szwajcarskiego kelnera, Ericha von Daenikena.
EL GRIFO
Miejscowi, ich przodkowie, dorobili nawet, powielaną w tysiącach przewodników legendę, że wino z tych miejsc, do własnego bandziocha, wlewał także globalny dramaturg – William Szekspir. Że to właśnie 11 procentowe „El Grifo”, natchnęło go do napisania miłosnej szarpaniny, nazwanej „Romeo i Julia”. Ale, jak znam życie, romans napisał zwyczajnie dla pieniędzy i dla swojej nigdy nienasyconej seksualnie kochanki. A nie dla potwierdzenia winnych fanaberii. To, co być może przeczytacie kiedyś w Polsce, zapisuję dzisiaj na, zgwałconych słońcem i chciwością, rewersach stronic nieaktualnej książki rachunkowej właściciela bodegi, tegoż Jorge Valhondo. Małego, zgarbaciałego kutasa, którego ciemne nieprzeniknione oczy zapowiadają całodobową chciwość. A mocno, oleiste włosy, sugerują sążniste konto w Narodowym Banku Hiszpanii.
DIRTY DOG
Znałem go, usadowiony tutaj przez „Dirty Dog”, niemiecką firmę show-biznesową oraz linie lotnicze „Condor„ siedem zaledwie dni. Ale od razu dało się wyczuć, że gość zachowuje się, jak wyniosły laureat nagrody Pulitzera, z zakręconego filmu „Pamiętnik szalonej gospodyni”. Ten, który na alkoholowym przyjęciu, uczenie mówił o peruwiańskim Janosiku – Tupaca Amaru. Co nie przeszkadzało mu skręcić autentyczny peruwiański posążek należący do pani domu. Oprócz wina, Jorge Valhondo, sprzedawał tutaj podekscytowanym turystkom, najczęściej grubym Niemkom, terkoczącym teutońskim gwarem, wypalane gliniane figurki, przedstawiające postaci pykających z fajki butnych właścicieli winnic z przeszłości. Oraz sprzedawał, szczodrze kolorowane statuetki ich kobiet, z grubo ciosanymi twarzami, wyrażającymi zadowolenie.
KORKI MAURÓW
Piję więc to wino, inicjujące ponoć dramaturgiczne pomysły, zagryzam chipiriones, przesolone młode ośmiornice, smażone w ostrej panierce i zapisuję na odwrotnych stronach ksiąg rachunkowych imiona kobiet mojego życia. Zapisuję ich stan czułości, poziom przebiegłości, efekty działania adrenaliny. Kreślę, co też kazało mi z nimi właśnie stawać w jednych drzwiach, wchodzić do jednej wanny, jeść z ich dłoni oliwki, puszczające tłuste smużki, zbroczone krwią maliny. Kobiety, które – czasem do przesytu – oddawały mi siebie. U Jorge Valhondo siedzę już siódmy dzień, nie przekraczając stanu lekkiego ubzdryngolenia się rano. Dochodząc zaś do ciężkiego pijaństwa wieczorem. W nocy właściwie. Do turlania po chłodnych kalejdoskopowych kaflach, o mauretańskich wzorach, flaszek zawstydzonych pustką. Do kopania po patio ręcznie wypalanych butelkowych korków.
TIMANFAYA
Padałem dopiero wówczas, gdy gromady nabuzowanych słońcem Germanów, wracały do luksusowych klimatyzowanych hoteli. Aby tam, przy kolacji, aż do głośnych pierdnięć, zażerać się ulubioną świniną. Legać następnie w wielkich metalowych wyrach pięciogwiazdkowych budowli, przed którymi szastają odsoloną wodę fontanny cztery razy większe niż ta z wrocławskiego Rynku, mającą być wizją w XXI wiek. A stając się wstydliwą kopią tych, spod wyspiarskich hoteli. Siedzę bezczynnie w tej lanzarockiej winnicy z powodu terrorystycznej akcji baskijskich patriotów. W jednym z kraterów narodowego parku Timanfaya, nieopodal głównej festiwalowej sceny, wypełnionej ćwiczącymi muzykami, zdetonowali ładunek wybuchowy. Uczynili tak, podczas eliminacji ogólnoświatowego, zorganizowanego przez firmę „Dirty Dog”, festiwalu bluesa.
MUSSELWHITE
Baskijscy bojownicy chcieli dać znak, że istnieją. Ci z „Dirty Dog”, pragnąc udobruchać spłoszonych artystów, zaproponowali im nieograniczony czasem pobyt w najlepszych kurortach wyspy. Jednak prawie wszyscy wylecieli do domu pierwszymi samolotami. Ja zostałem. Nikt w Polsce na mnie nie czeka. Tutaj więc, w zmorze upalnego słońca, robię rozrachunek z moim blisko pięćdziesięcioletnim życiem. Zapiszę w nieaktualnych rachunkowych księgach, jak to, dzięki kobietom, muzyce i jedzeniu – dotarłem, z muzycznych piwnic nadgranicznego miasteczka Zgorzelca, gdzie grałem pierwsze bluesowe koncerty, na hiszpańską wyspę Lanzarote. Aby, jako pierwszy Polak w historii, koncertować na gigantycznej imprezie dla wielu tysięcy ludzi. Grać jak równy z równym, wspólnie z Charliem Musselwhitem, Johnem Mayallem, Dukem Robillardem.
Zdzisław Blues Smektała