O tym, jak facet o nazwisku Bobby Hebb, zaśpiewał kawałek pod tytułem „Sunny”, który ustawił moje muzyczne smaki na całe życie.

O tym, jak facet o nazwisku Bobby Hebb, zaśpiewał kawałek pod tytułem „Sunny”, który ustawił moje muzyczne smaki na całe życie.

Nieopierzonym, kilkunastoletnim gołowąsem będąc, usłyszałem (pod koniec lat 60.), w audycji Willisa Conovera „Głos Ameryki”,  utwór niejakiego Bobby Hebba, zatytułowany „Sunny”. Ten niesamowity kawałek zbudowany muzycznie podobnie jak „Bolero” Ravela (narastająca fraza), od pierwszej chwili rzucił mnie w ramiona absolutnej magii, totalnego oczarowania. A, że były to czasy bez powszechności gramofonów, magnetofonów, wiele razy musiałem szperać po skali lampowego radioodbiornika, by znów usłyszeć ten kawałek. W tubylczym wydaniu, wersję na saksofon sopranowy, zagrał Franek Usinowicz, pseudonim Amen (każde wypowiedziane zdanie kończył słówkiem – amen), zgorzelecki koleżka, który pierwszy z naszego nadgranicznego miasteczka, wyrwał się w wielki świat, i to od razu do Szwajcarii, gdzie grał, jako solista, w stałym cyrku w Bernie. Zazdrościliśmy mu jak cholera, że miał ścieralne jeansy, „Camele” i gumę do żucia na wyciągnięcie ręki, że o kolorowych magazynach z rozebranymi kobietami nie wspomnę!

Jeszcze przed wyjazdem do Wrocławia (1970), po nauki, sam zaśpiewałem ten hicior na scenie miejscowej restauracji „Kameralna”. Nie znałem słowa po angielsku, ale po kilku wrocławskich fullach „Piasta”, tych w smukłych butelkach, dokonywałem muzycznego barbarzyństwa. We Wrocławiu, kontynuowałem ten niedozwolony dla parweniusza proceder, w jazzowym klubie „Rura” przy Łaziennej, albo na jamach festiwalu „Jazzu nad Odrą”, zapamiętując angielski ze słuchu. A jeden raz, na moim festiwalu „Blues Brother’s Day”, odważyłem się zaśpiewać postmodernistyczną wersję arcydzieła wspólnie z Chińczykami, akurat muzykami z Pekinu. Utwór „Sunny” zdobył w świecie wielką popularność. Tak wielką, że wbił się na 25 miejsce ze 100 najsłynniejszych piosenek minionego stulecia. W muzycznym archiwum zebrałem ponad setkę wykonań, z których najwyżej cenię kreację Bobby Hebba, hammondowego organisty Jimmy Smitha i nieprawdopodobnej wokalistki Elli Fitzgerald. Najmniej natomiast cenię wykonanie legendarnej kompozycji przez kapelę „Boney M”, chociaż, paradoksalnie, to ona właśnie, przyczyniła się do wielkiej popularności kompozycji Hebba.

Wasz felietonista otoczony przez obywateli Chin

Wszystkie te zebrane wersje przesłałem, kilka miesięcy temu, mojemu koleżce z młodości, Zbyszkowi Millerow, którego kapela „Bracia Millerowie”, była w dawnych latach (końcówka 60.) słynniejsza we Wrocławiu niż głośny zespół

„Pakt”, czy awangardowy „Romuald i Roman”. Zbyszek przechodził ciężkie chorobowe chwile i wiem , że ten pakiet sprawił mu przyjemność. On też „Sunny” uważał za niezwykłe zjawisko. A powstała ta piosenka w ciągu zaledwie 48 godzin, 22 listopada 1963 roku, w tragicznych dla artysty dniu zastrzelenia prezydenta Stanów Zjednoczonych, Johna F. Kennedy’ego i (w tym samym dniu) śmierci swego brata Harolda. A ja zawsze myślałem, że Bobby Hebb komponował tak witalny, pogodny kawałek w towarzystwie kilkunastoletniej whisky i dymu z dobrego hawańskiego cygara. Nie mając przed laty dostępu do płyt Columbii oraz do jakiegoś ówczesnego You Tube, dość długo myślałem, że „Sunny” śpiewa dobrze odżywiony, biały wokalista o soulowym głosie.

Ale, gdy już posiadłem multimedialne narzędzia, znalazłem historię czarnoskórego Roberta Von Bobby Habba (1938 – 2010), urodzonego w Nashville, w rodzine muzyków. Znalazłem cudowne dziecko śpiewające w telewizyjnych programach jako dziesięciolatek. Wypuszczony w Nowym Jorku, w roku 1966, singiel „Sunny” szturmem zdobył czołowe miejsca na amerykańskich i brytyjskich listach przebojów. Bobby Habb koncertował w tym 1966 roku wspólnie z zespołem „The Beatles”. I jego kompozycja, znajdowała większy aplauz niż na przykład „Help”. Prawdę mówiąc, Bobby, będąc wziętym solistą, cenionym muzykiem studyjnym, obecnym na światowym rynku show biznesu, nie nagrał już drugiej, tak niezwykłej, kompozycji. Był autorem jednego wielkiego przeboju. Ale to „Sunny” wystarczyło, by wszedł na stałe do historii muzyki, do setek milionów uszu.

Przedstawiając dzisiaj tę muzyczną ciekawostkę, jeden z dziesięciu najbardziej ulubionych utworów mojego niekrótkiego życia – bowiem hołduję tezie, że rzeczy i zjawiska wybitne, muszą trafić do milionów serc. Fragmenty „Sunny” słyszę w wielu wyrafinowanych reklamach, w interpretacji wspaniałych artystów. Na przykład w Japonii utwór zrobił wielką karierę jak – nie przymierzając – kompozycje Chopina. Napisałem to wszystko, aby przedstawić jeden z utworów, który odcisną się na moim życiu, aby zaprosić do wspólnego posłuchania jednego z najważniejszych utworów w historii światowej muzyki. Co najciekawsze – gdy po raz pierwszy przeczytałem polskie słowa „Sunny”, wydały mi się lekuchno trywialne. A te słowa w oryginale Bobby Hebba – stawiają na skórze włosy.

Zdzisław Smektała

Sunny (Słoneczko – bez wersów)

Słoneczko, wczoraj moje życie było wypełnione deszczem. Słoneczko, uśmiechnąłeś się do mnie i złagodziłeś ból. Ciemne dni odeszły, a te jasne są tu. Moje słońce świeci tak szczerze. Słoneczko, jedno jest prawdą, kocham cię. Słoneczko, dziękuję za promienisty bukiet. Słoneczko, dziękuję za miłość, którą wniosłeś na moją drogę. Dałeś mi siebie całego. Teraz czuję jakbym był wysoki na dziesięć stóp. Słoneczko, jedno jest prawdą, kocham cię. Słoneczko, dziękuję za całą prawdę, którą pozwoliłeś mi dostrzec. Słoneczko, dziękuję za fakty od A do Z. Moje życie było rozsypane jak piasek na wietrze, A kamień się ukształtował wtedy, gdy dotknąłeś mojej dłoni Słoneczko, jedno jest prawdą, kocham cię. Słoneczko, dziękuję za uśmiech na twej twarzy. Słoneczko, dziękuję za błysk, który pokazuje jego piękno. Jesteś iskrą ognia mojej istoty, Jesteś moim pełnym słodkim pragnieniem. Słoneczko, jedno jest prawdą, kocham cię.  

 

O tym, jak w sposób nagły i niespodziewany, przestałem pisać dla Was sardonicznego bloga i jak chciałbym wrócić do tego ekscytującego zajęcia – jak najprędzej.

O tym, jak w sposób nagły i niespodziewany, przestałem pisać dla Was sardonicznego bloga i jak chciałbym wrócić do tego ekscytującego zajęcia – jak najprędzej.

Szanowni Wielce Dzierżawcy Mojego Kruchego Losu!

Z końcem 2016 roku, w sposób (także dla mnie) niespodziewany, przerwałem regularne, trzy razy w tygodniu, zapraszać Was do lektury moich tekstów. Tych aktualnych i tych z przeszłości, tych które budowało moje i Wasze przecież życie. Wyznaczali jego kształt: Julio Cortazar, Al. Pacino, Gabriel Garcia Marqez, Dustin Hofmann, Herie Hancock, Janusz Głowacki, Agnieszka Osiecka, Zbigniew Namysłowski, B.B. King, Chick Corea i jeszcze wielu, wielu innych, którzy towarzyszyli nam i kształtowali osobowość, dodawały barw w szarym PRL-u.

Rekonwalescent redaktor  czeka na odzyskanie pełnych sił

Po publikacji tych tekstów wielu czytelników wyrażało aprobatę dla tych obrazków z lat minionych. Także tych aktualnych, dziejących się za oknami każdego dnia. Ale tuż przed Sylwestrem będąc w szpitalu na kontroli zainfekowałem się ciężkim zapaleniem płuc. A to sprawiło, że prawie przez miesiąc nie opuszczałem szpitalnego łóżka. Minął mnie tenże Sylwester, święto Trzech Króli, zacny festiwal dobroci Jerzego Owsiaka i jeszcze kilka innych dat. Wyszedłem wreszcie z lecznicy (to było silne moje marzenie). Ale do odzyskania pełni sił, jeszcze kilka wiorst brakuje mi do normy. Robię różne ćwiczenia, ale standardowa moc wraca bardzo powoli. Mam nadzieję, że za nieodległy czas moje życie wróci do normy, do normalności.

Cztery dni temu obchodziłem 66 urodziny (tak, jak słynna amerykańska droga uświetniona powieścią Jacka Kerouacka „W drodze”). Chciałbym bardzo podziękować za wszytkie życzenia, na samym Facebooku było ich blisko 400. Był więc to dla mnie fajowy dzień (ludzka pamięć) w upierdliwej rzeczywistości.

Dzisiaj zaś walentykowo ja życzę wszystkim bliskim i nieznajomym, przyjaciołom i ulicznym przechodniom aby popołudnie i (tym bardziej) wieczór układali według scenariusza jaki sobie wymarzyli, wymyślili.

Postaram się rychło wrócić do regularnego pisania bloga,do absorbowania Was moimi myślami, facecjami, wspomnieniami.

Do zobaczenia więc na łamach – Zdzisław Smektała

O tym, jak kryminalni więźniowie z Kleczkowskiej, wspierali pierwszą, tę prawdziwą, „Solidarność”.

O tym, jak kryminalni więźniowie z Kleczkowskiej, wspierali pierwszą, tę prawdziwą, „Solidarność”.

Krzysztof Rac

Krzysiek Rac, jest moim ostatnim prawdziwym kumplem, jaki mi został w rodzinnym Zgorzelcu. To zaprzedany idei, najsławniejszy w tym mieście, rowerzysta. Namówił połowe mieszkańców, aby – od czasu, do czasu – wsiedli na rowery. I nie są to rowery, które nasi rodacy masowo kradną za Nysą Łużycką, w Goerlitz. Wiele lat temu, na inaugurację Rac’owego piwnicznego klubu „Szprycha”, przywiozłem do Zgorzelca, ulubionego przez Was aktora – Janka Himilsbacha. Janek, ani przez chwilę nie siedział na siodełku. Ale tak potrafił wpłynąć na zebranych cyklistów, że po kilku godzinach, nikt już nie miał prawa usiąść na rowerze. Cała klubowa załoga zachwycała totalnym ubzdryngoleniem. Krzysiek, przysłał mi, w tym tygodniu, autorskie zdjęcia z okolic rzeki, Nysy łużyckiej. Foty tak mnie ujęły odchodzącą jesienią, że zilustruję nimi napływające dzisiaj myśli, niekoniecznie się zazębiające.

smektalyki-20-jesien-raca-6

Edward Puczyński

Edwarda, poznałem w Praczach Odrzańskich. Uczyliśmy się tam trudnej sztuki mechanizacji rolnictwa. Był moim pierwszym w zyciu, teatralnym agentem. Pamiętam, że monodram, według mojej aranżacji tekstów Wiesława Dymnego (mąż Anny Dymnej) – zatytułowany „Kapelusz gnoju” – dzięki zaradności Puczyńskiego zagrałem, jeszcze jako maturalny uczeń, w wielu wrocławskich klubach. Kilka razy z wielgachnym, niedźwiedziowatym, estońskim aktorem – Bruno O’Ya. Po skończeniu szkoły – nasze drogi się rozstały. Ja zadomowiłem w pisarstwie. A Edek został szanowanym klawiszem w więzieniu na Kleczkowskiej.

smektalyki-20-jesien-raca-5

Lubił chłop wypić, taki przerąbany kawałek chleba. W drugiej połowie lat 80. wydałem w podziemiu powieść „Chcica”. Któregoś dnia, przyszedł do mnie kumpel Edek i zaproponował, aby jego podwładni, kryminalni więźniowie, ”Chcicę” oprawili w więziennej introligatorni, w twarde okładki, z wyzłacaną stroną tytułową. To był wspaniały gest ludzi zza krat. W rewanżu odwiedziłem osadzonych (spotkania autorskie) z Andrzejem Brychtem, słynnym pisarzem, uciekinierem z PRL (powieść „Raport z Monachium”). Oraz z zespołem bluesowym „Recydywa” (Andrzej Pluszcz i koledzy). Edek zniknął z Wrocławia. Dzisiaj mieszka gdzieś zaszyty, na Mazurach, ale te oprawione książki (zostały dwie) dalej trzymam na honorowym miejscu, na półce.

smektalyki-20-jesien-raca-4

Ola Łysiak

Ola Łysiak-Łabęcka, jest najbardziej tajemniczą pieśniarką polskiej sceny bluesowej. Gdy zaśpiewała song „Hotelowy blues”, uznałem ją za wielkie, wielkie objawienie. Śpiewał ten kawałek Sławek Wierzcholski z „Nocnej Zmiany Bluesa”, Ryszard Riedel z „Dżemu”- ale dopiero niezwykły głos Oli Łysiak, zrobił z tego prostego utworu Sztukę. Myślę, że jest gwiazdą jednego utworu. Grała później w kapeli o nazwie „Riders”, z Wrocławianinem, Mietkiem Jureckim (ex „Budka Suflera”). Ale on nic nie wie, co się stało z uzdolnioną wokalistką. Nikt nie wie. Gdybyście chcieli złapać feeling, puśćcie z YouTuba „Hotelowy song” Oli Łysiak. Natychmiast traficie na właściwy tor.

smektalyki-20-jesien-raca-2

Robert Johnson

Za rok będziemy obchodzić 80. rocznicę odejścia Roberta Johnsona, absolutnego ojca światowego bluesa. Został zamordowany przez kochankę (w wieku 27 lat!) za to, że miał inną kochankę. Mówili też, że zginął, bo zaprzedał duszę diabłu. I ten, zabrał go do piekieł. Z jego burzliwego, słabo opisanego życia, zostały tylko 3, niezbyt wyraźne zdjęcia. Oraz jedna płyta, czyli 29 utworów, które do dzisiaj gra i grać będzie cały świat. Teksty jego piosenek to: wszędobylska gorzała, brak honoru, sprzedajne kobiety, piekło i śmierć. Do dzisiaj są w repertuarze wielkich: “Blues Brother’s”, Erica Claptona, “The Rolling Stones”, “Red Hot Chlili Peppers”, Boba Dylana, Jimiego Hendrixa – i tysięcy innych muzyków. Myślę, że gdyby nasza, wrocławska Akadenia Sztuk Pięknych, wytworzyła profesorami i studentami 80. portretów Johnsona na 80. rocznicę odejścia Artysty do Nieba – marketingowo na całym świecie odbiło by się to na pewno. Kolejna chwała dla Wrocławia gotowa. Podejmuję się zdobycia licznych sponsorów do tego przedsięwzięcia (Lee, Levi’s Strauss, Coca-Cola, KFC i kto tam jeszcze).

smektalyki-20-jesien-raca-7

Fernando Pessoa

Po diabelskich kawałkach Roberta Johnsona, lubię otworzyć, coraz bardziej aktualną w Polsce  „Księgę niepokoju”. Czyli dziennik pewnego biuralisty z Lizbony, niesamowitego, dla jemu współczesnych, chociaż szarego i nijakiego z pozoru. Obraz Lizbony w jego dziennikach oraz muzyka fado – to jest mieszanka temperująca ludzi  pychy, uzurpatorów. Fado (portugalskie bluesy) i obrazki z Lizbony, robią wrażenie na wielu. Kim był człowiek, którego wizerunek zdobi tysiące t-shirtów, podobnie jak Che Guevary? Fernando Pessoa (1888 – 1935) – to pisarz, który zdumiewa przenikliwością myśli. Smakosze słów piszą iż jego „Księga Niepokoju” to jedna z tych książek, którym każdy zachwyt uwłacza trywialnością. Samo pisanie o niej wydaje się profanacją, pochwała – znieważa.

smektalyki-20-jesien-raca-1

Rzeczywistość przegląda się w jego myślach, jak w szklanej bombce – omywa je kształtami i barwą, nie mogąc się w nich odcisnąć. Świat u Pessoy, to tęsknota, smutek, wyobcowanie i cisza. Przeczytajcie to: „W dzisiejszym życiu świat należy tylko do głupców, do niewrażliwych, do podekscytowanych. Prawo do życia i zwycięstwa zdobywa się dziś nieomal tymi samymi sposobami, jakimi zdobywa się zamknięcie w domu wariatów: niezdolnością do myślenia, niemoralnością. ”. Pasuje, gdy wyjrzycie za okno?

smektalyki-20-jesien-raca-3

Wanda Ziembicka

Uwaga! Z literackiej chmury schodzę na twardą ziemię. Oto codzienne życie. Namówiony przez wolontariatową ostatnio redaktor Wandę Ziembicka, poszedłem na wystawny obiad do przy-uniwersyteckiego baru „Miś”. Nie byłem tam ze dwadzieścia lat. Stanąłem w długiej, milczącej  kolejce, Za dwudaniowy, smaczny,  świeży, spory posiłek – zapłaciłem zaledwie czternaście złotych (pomidorowa, pulpety, kasza jaglana, buraczki). Wszystko jak najbardziej fest. Tylko twarze ludzi (większość przecież młodych) gromadnie wypełniających lokal – nadmiernie smutne, szare, nijakie. Wiosłowali z talerzy w milczeniu, zero dialogów. Czy, jest możliwe – moi Drodzy – aby do Polski powolutku powracała niepowtarzalna, aura, klimat, z proroczego filmu Stanisława Barei – nomen omen – „Miś”? Lepiej nie!

Zdzisław Blues Smektała                                                    bbd@bbd.pl