Jak, jazzowy kapłan, Willis Conover, uchronił mnie, przed etykietą ćwoka!
JEDEN
Dzisiaj, internetowa stacja Radio Jazz, przypomniała rocznicowo, wielką medialną postać – Willisa Conovera (1920 – 1996). To, jak ten gościu wygląda na żywo, zobaczyłem wiele lat po tym jak, z uchem przy głośniku, słuchałem jego jazzowych audycji. A było to w latach 60. Kilkunastoletni podrostek szukałem, na falach krótkich, audycji “Głos Ameryki” (Voice of America – Jazz Hour). Miałem, w rodzinnym domu, niezły, lampowy (główna lampa nazywała się UCH 21), bakelitowy, brązowo-podobny radioodbiornik „Pionier”, który moja mama, za ustawiczne przekraczanie planów sprzedaży w sklepie Wojskowej Centrali Handlowej, dostała na talon. Mama, po cichutku (obawa przed denuncjacją sąsiadów), słuchała w radiu Wolna Europa audycji Nowaka-Jeziorańskiego. A ja, nastawiałem ucho na młodzieżowy, polskojęzyczny program Wolnej Europy: „Rendez_vous o szóstej dziesięć”, oraz na „Głos Ameryki”. W jednej i drugiej audycji puszczali młodym Polakom, za Żelazną Kurtynę – muzykę. Radio Luksemburg zaś – także piękną muzyczną stację (z Beatlesami, grupą Cream, The Hollies, The Troggs, Spencer Davis Group) – słuchaliśmy już na cały regulator, bez obcinki.
DWA
Nie mam pojęcia, skąd – dziecku poznaniaków – wzięła się moja miłość do jazzu, ale uwielbiłem audycje Willisa Conovera. Oczywiście, nie rozumiałem ani jednego słowa po angielsku, ale jego głęboki głos miał niesamowity timbre, o wiele skuteczniejszy, niż niedzielne kazania proboszcza Szyszki ze Zgorzelca. Duke Ellington, Ella Fitzgerald, Louis Armstrong, Dizzy Gillespie, Billie Holiday, Charlie Parker, Count Basie, to byli kapłani Conovera, którzy zawładnęli moją wyobraźnią. Bakelitowy radioodbiornik „Pionier”, był moim zausznikiem, reliktem obiecującym lepszy świat. Willis Conover, jak się później okazało, nadawał te wspaniałe – podszyte wolnością – audycje, na cały świat. Ze szczególnym uwzględnieniem Europy Wschodniej. W szczytowym okresie emisji „Głosu Ameryki”, słuchało go na świecie 100 milionów ludzi! W tamtych latach był to niesamowity wynik. Nadał takich jazzowych koncertów, w całej karierze prezentera, blisko 14 tysięcy. I mimo, że usłyszałem ich zaledwie ułamek, muzyka serwowana z głośników „Pioniera”, ustawiła mnie na całe życie.
TRZY
W tych audycjach, puszczał także muzykę komponowaną przez polskich jazzmanów. Kilka dni temu, wielki światowy mistrz fotografii, mieszkający w Nowym Jorku, Polak Ryszard Horowitz, opowiedział w wywiadzie, że jeszcze w latach 90., Conover z pamięci wymieniał nazwiska polskich jazzmanów. Szczególnie lubił muzykę Krzysztofa „Komedy” Trzcińskiego. W 1995 roku, w 40. rocznicę działalności „Głosu Ameryki’ otrzymał od Polskiego Radia – Złoty Mikrofon. Był kilka razy w Polsce, pierwszy raz w 1959 roku, w 1977 dostał Medal za Zasługi dla Kultury Polskiej. Kongres Stanów Zjednoczonych ustanowił nawet, dzień 25 kwietnia, ogólno-amerykańskim Dniem Willisa Conovera. Amerykanie uznali, że te popularne audycje, promujące kulturę Jankesów w czasach Zimnej Wojny, Żelaznej Kurtyny, czynią znacznie więcej, niż kaskady strzelających czołgów, niż setka wytrawnych szpiegów.
CZTERY
My też mieliśmy w Polsce takiego nieposkromionego pasjonata jazzu. Nazywał się Leopold Tyrmand i pewnie będzie jeszcze okazja, aby o nim napisać. To w Sopocie, w roku 1956 (polityczna odwilż), zorganizowano, pierwszy w Europie Wschodniej festiwal jazzowy. Otworzył ten dziwaczny dla władz festiwal (dlatego pewnie dali zezwolenie na „wygłup”), słynny felietonista Stefan „Kisiel” Kisielewski. A na czele sopockiego pochodu, kroczącej spacerowym „monciakiem” jazzowej gromady, szedł Leopold Tyrmand. Jego kumpel, Józef Balcerak, kilka miesięcy później, wydał miesięcznik „Jazz”, pierwszy w tej części Europy, poświęcony w całości tej muzyce (do dzisiaj przechowuję kilka roczników bezcennego magazynu). W Sopocie wystąpili wówczas: „Melomani” z „Dudusiem” Matuszkiewiczem i Andrzejem Trzaskowskim, zespół Andrzeja Kurylewicza z Wandą Warską. Po wielkim sukcesie pierwszego festiwalu, w kolejnym roku, odbyła się jego druga edycja. Tym razem wystąpili: Andrzej Kurylewicz, Krzysztof „Komeda” – Trzciński, Wanda Warska, Jan „Ptaszyn” – Wróblewski. Wymieniam te nazwiska, bo jak wiecie, do dzisiaj jest to najwyższa liga polskiego, europejskiego jazzu. Cała słynna Polska Szkoła Filmowa, karmiła się w tamtych latach wybornym jazzem.
Hotel “Pod Orłem” sprzed lat – a w nim restauracja “Kameralna”
PIĘĆ
Co ja osobiście wyniosłem z obecności Conovera w polskim, socjalistycznym eterze? Mieszkałem w antypodowym, małym, nadgranicznym miasteczku, ale czułem się kimś ważnym, wyróżnionym w dookolnym oceanie gomułkowskiej szarości. W moim rodzinnym Zgorzelcu, działał muzyczny zespół, coś na przykładzie comba, nazywał się „Piotrusie”. Byli najlepsi w mieście. Dlatego grali w reprezentacyjnej miejskiej restauracji „Kameralna” (hotel „Pod Orłem”). Uprzyjemniali przepijanie, górnikom z kopalni „Turów”, kasy wypłacanej z Karty Górnika, czternastych pensji i innych górniczych przywilejów. Ale czasem grali ambitne standardy. I mieli w składzie, Jana Samsona, kapitalnego saksofonistę, który grał w „krzykliwym” stylu Stanley’a Turrentine. Wówczas, po raz pierwszy, odważyłem się, aby zaśpiewać publicznie, na restauracyjnej estradzie kapeli „Piotrusie”. W szkolnym konkursie, w technikum górniczym, wykonałem hiciora Czerwonych Gitar – „Mały miś”. A do kierownika „Piotrusi”, Piotra Wróbla, poszedłem z ochotą publicznego wykonania standardu: „The Shadow of Your Smile”.
SZEŚĆ
W audycjach Willisa Conovera, śpiewał ten piękny kawałek Tony Bennett – przede wszystkim. Ale i Andy Williams, Chris Montez, Percy Faith, Rita Reys, Al Martino, Perry Como, Nancy Sinatra, Astrud Gilberto, Peggy Lee, Sammy Davis Jr., Sarah Vaughan i Frank Sinatra. Connie Francis. I jeszcze wielu innych. W tym Leszek Cichy, z zespołu „Sezam 65” z Bogatyni, w którym śpiewała także Halina Frąckowiak. Nie znałem angielskiego – ale „zawyłem” song ze słuchu. To był mój publiczny debiut. Potem śpiewałem jeszcze – dalej nie znając angielskiego – „Georgię On My Mind” Raya Charlesa, „Summertime” George Gershwina – oraz najulubieńszy utwór mojego całego życia, „Sunny” Bobby Hebba. Ale to już zupełnie inna opowieść. Myślę, że to muzyka proponowana przez amerykańskiego prezentera – wypchnęła mnie w świat, uczyniła hardym, dała większą pewność siebie. Willisa Conovera nie ma już wśród nas 20 lat – a ja go wciąż, codziennie słyszę. Codziennie. Słyszę jazz, do którego bardzo mnie przekonał w tym, niby odległym kulturowo, słowiańskim świecie.
Zdzisław Blues Smektała bbd@bbd.pl