Jak, reżysera filmu „Smoleńsk”, Antoniego Krauzego, wyprowadziłem prosto w krzaki.
JEDEN
Ze solicy Europy, z nieustannie dofinansowywanych Aten, po latach, odezwał się towarzysz młodzieńczych swawoli, Mimis Chuliaras. Zapytał o losy filmu „Smoleńsk”. A właściwie o artystyczny stan reżysera, Antoniego Krauzego. Nie będę starego kumpla wpuszczał w propagandowe maliny – więc powiedziałem jak jest. Ten zupełnie nieudany film, zamiast stać się dla tubylczych serc porywem, zszedł, ze wszystkich kinowych ekranów bez kwiku, bez społecznego rezonansu. I to, pomimo cennych scenopisarskich rad Naczelnika Państwa, Jarosława Kaczyńskiego. W czeluściach kinowych sal, wala się tylko pop corn. Przygnani ongiś do kina, w ramach lekcji (za pieniądze starosty), uczniowie z Jarocina – już ten wielokrotnie przemontowany obraz obejrzeli. Z wielkiej, premierowej pompy w warszawskim Teatrze Wielkim – Operze Narodowej – dzięki dobrej zmianie – zostały już zapłacone faktury, więc nie ma o czym gadać. No, chyba, że o tym, jak dzięki brawurowej roli dziennikarki w tym filmie, aktorka Beata Fido, została – w ramach zasług – przyjęta na etat głównej specjalistki w gabinecie prezesa zarządu Narodowej TVP.
Dzisiejszy widok dawnej kawiarni „U Dreptaków”, przy ulicy Ofiar Oświęcimskich
DWA
Tenże Mimis Chuliaras, przypomniał mi, jak, przed wielu laty, zapragnąłem z Antoniego Krauzego zrobić reżysera, który pierwszy w naszym socjalistycznym kraju zrobi film fabularny, za kapitalistyczne pieniądze. A cała ta historia zaczęła się we wrocławskiej prywatnej artystycznej kawiarni „U Dreptakow” (parafraza jednego ze skeczów Andrzeja Waligórskiego), istniejącej przy ulicy Ofiar Oświęcimskich. Często, niemal codziennie, chodziłem do tej świątyni aktora Witolda Pyrkosza i Pawła Galii. Przychodził tam też poeta Rafał Wojaczek, poetka Urszula Kozioł, Roman Wilhelmi, Zdzisław Maklakiewicz i jeszcze setka innych znakomitości. Ja, dwudziestoletni (lekko ponad) kandydat na bohemę – przychodziłem tam z wrocławskimi Grekami, często, z Mimisem Chuliarasem, besserwisserem, jednym z dwóch synów niezwykle porywczego, przewodniczącego Związku Uchodźców Politycznych z Grecji. Pieniędzy, na kulturę i rozrywkę, mieliśmy mało, więc w kawiarni zamawialiśmy po lampce wina Mistella lub Lacrima, ewentualnie Gelala. A poziom adrenaliny, luz, śmiałość – podnosiliśmy w toalecie, pijąc z gwinta, pod pudełko zapałek, przynoszonego ze sobą, 13. procentowego sikacza o nazwie: „Białe słodkie – Patykiem pisane” (oczywiście nie kończyło się na jednej butelce).
Kadr z filmu „Palec boży”, z prawej, młody Marian Opania.
TRZY
Przychodził tam, do Dreptaków, kręcący we Wrocławiu, początkujący reżyser Antoni Krauze. Uważałem go (i uważam do dzisiaj) za sprawnego twórcę. Latem 1973 roku, Antoni Krauze debiutował pełnometrażową psychologiczną fabułą „Palec boży”. Czyli historią chłopaka z prowincji (brawurowa rola młodziutkiego Mariana Opani), który marzy o aktorskiej karierze w świecie. „Te marzenia, brutalnie odbierają mu profesorowie szkoły teatralnej, którzy trzykrotnie odrzucają Tadeusza podczas egzaminów wstępnych. Zniechęcony chłopak, próbuje realizować swoją pasję inaczej, jako pracownik instytucji kulturalnych i członek amatorskiego zespołu. Tam właśnie poznaje Andrzeja (Maciej Englert) i jego żonę Grażynę (Grażyna Chęcińska). Podczas wystawiania „Króla Edypa”, Andrzej, odtwórca głównej roli, naprawdę wykłuwa sobie oczy i później umiera. Tadeusz, wstrząśnięty śmiercią przyjaciela, stara się przede wszystkim pomóc jego owdowiałej żonie, która została sama z dzieckiem.”
Witold Pyrkosz
CZTERY
To był właściwie film o mnie, o moich marzeniach. Jeszcze nie wiedziałem, że w przyszłości skończę łódzką filmówkę (skończył ją także Antoni Krauze), że zwiążę się z pisaniem, show biznesem. Ale wyobraźnię scenarzysty już miałem. Tym bardziej, że byłem po lekturze niesamowitej książki Krzysztofa Kąkolewskiego: „Jak umierają nieśmiertelni” (1971), o rodzinie Romana Polańskiego, Wojtku Frykowskim, hipisie Charlesie Mansonie i jego koleżkach. Byłem też pod wrażeniem filmu Kuby Morgensterna (scenariusz Janusz Głowacki, 1972) – „Trzeba zabić tę miłość”. Zatem, po kolejnym degustacyjnym przełykaniu – w okolicach toalety – wina zwanego „bałaganem”, obmyśliłem fabułę nowego współczesnego filmu. Wypuściłem Mimisa Chuliarasa – jego śniady wygląd, żelowane włosy, zapowiadały włoskiego mafioso – aby podszedł do ambitnego reżysera Antoniego Krauzego i palcem pokazał mnie, siedzącego pod ścianą z lampką Mistelli. Pokazał, jako obrzydliwie bogatego syna badylarza, który – dla kaprysu – za pieniądze ojca, chce wyprodukować fabularny film. Pierwszy w naszym systemie (rządził wówczas w Eduardo Gierek, przyznawali Polakom, na wyjazd za granicę, pierwsze państwowe dolary).
Widok z dzisiejszej kawiarni na zaplecze Rynku.
PIĘĆ
Głupi żart ochotnika na tubylczy high life, dał nadspodziewane rezultaty. No, ale, przyznacie bez wazeliny, nie był to ordynarny numer na wnuczka, na ludowego milicjanta. A ochota pociągnięcia intelektualnej dysputy na współczesne tematy. Porównanie mojego scenariusza z obrazem „Wszystko na sprzedaż” Andrzeja Wajdy. Czy, idąc na globalną całość, wyznaczaną nagrodami Oscara – ze słynnym amerykańskim filmem Jerry Schatzberga „Narkomani”, z brawurową rolą Ala Pacino. A nawet, nie będę się krygował, myślałem o scenariuszu, który byłby konkurencją dla „Nocnego kowboja” Johna Schlesingera, z przekonującym Dustinem Hoffmanem. Boże, jakie niepowtarzalne, fantastyczne filmy kręcono na przełomie lat 60/70. Dzisiaj to niemożliwe. Takie więc wielkie idee mieszały mi się w dwudziestoletniej głowie, w jakiejś części, po winie z podpisem Cyrankiewicza (tak mówili na „bałagany”). Nie było dla mnie po tym trunku – ani granic, ani kordonów.
Al Pacino, w filmie „Narkomani”.
SZEŚĆ
Podziwiany przeze mnie – za dramat „Palec boży” – reżyser Antoni Krauze, zaprosił mnie (i Mimisa Chuliarasa) do swojego stolika. Rozmawialiśmy o projekcie cały długi wieczór, właścicielka pani Galia (dzisiaj prowadzi, na wrocławskim rynku, pizzerię „Piekielny kupiec”) podrzucała Mistellę. Opowiedziałem Krauzemu o mojej wizji drugiej części „Palca bożego”. Pytałem – na początku dość przytomnie – o liczebność ekipy, ilości kamer i metrażu filmu, o plenery i obiekty zdjęciowe. Musiałem się nieźle rozwijać, bo gdy nocą obudziłem się w domu, nie mogłem sobie przypomnieć, czy w naszym kapitalistycznym filmie główną rolę miał zagrać Daniel Olbrychski, czy może Marian Opania. A przede wszystkim, czułem następnego dnia palący wstyd, że pozwoliłem sobie na takie jaja. Czyli, że wówczas jeszcze nie dorosłem do roli pełnokrwistego, bezczelnego filmowego producenta. Pokazałem się „U Deptaków” dopiero wówczas, gdy miałem pewność, że twórca bożego palca wyjechał do warszawy. Wierzę, że 75. letni Antoni Krauze, nakręci jeszcze film bez ideologicznego nawisu – czego mu sercowo życzę.
Zdzisław Blues Smektała