Intelektualny Przydatnik Mieszczan i Włościan Księstwa Leśnica. Numer 12/2013
Leśniccy Gondolierzy! Wybitni Abiturienci Lokalnego (Dzielnicowego) Patriotyzmu! Zapraszam do lektury dzisiejszego tekstu kraszonego świeżymi mailami.
Na pewno wiecie, że szczegół triumfuje nad mgławicową materią. Silnie zaś w beznadziejnym listopadzie, w którym – na przykład Szwajcarzy – po spożyciu młodego jabłkowego wina, otrzymują niższe wyroki za bezpowrotnie zgładzone żony. Nawet diabeł tkwi w szczegółach. Tak też było trzy dni temu, gdy do naszej dumnej Polandii przyleciał – nie wiadomo po co – Janek Kerry, sekretarz Stanu USA, facet o wielkich zębach i śmiesznej, staroświeckiej fryzurze. Nie zapamiętałem jego picowanych gadek o przyjaźni i wzajemnym szacunku. Nie było w nich słowa o zniesieniu wiz – na co czekają tysiące sojuszniczo nastawionych Polaków. Nie było w nich o podsłuchach, o transatlantyckim wolnym handlu. Nie wiemy też, czy Sikorski usłyszał od Kerry’ego, że USA poparłaby ewentualnie polskiego kandydata na następcę sekretarza genralnego ONZ Ban Ki-moona. Za to dyplomatycznego kitu była moc.
Dwa zdarzenia tej wizyty, w konkretnym, ludzkim wymiarze, zwróciły moją uwagę. Pierwsze – o którym pisano mało – to przyznanie blaszki, czyli medalu. Oficer GROM-u, podpułkownik Wojciech Bagan, został wyróżniony jednym z najwyższych odznaczeń, jakie żołnierz z innego kraju może dostać od USA – amerykańskim medalem Service Medal – Medal za Chwalebną Służbę, za wybitne osiągnięcia w służbie w trakcie misji w Afganistanie. Jaki serwis uskuteczniał wyróżniony oficer? Regularną rozpierduchę i bałagan! A więc przyczynił się do sukcesu sojuszniczej operacji w Afganistanie. Wykonał wiele operacji bojowych, mających na celu uwolnienie zakładników z wrażych łap talibów, przechwytywał ważne osobistości w ruchu oporu talibów, jak też neutralizował (jakie to „piękne” słowo-wytrych) i niszczył wiele składów z materiałami wybuchowymi oraz bronią. To robi wrażenie, ale na glebę nie padłem. Myślę, że brawurowy kapitan Sigismondo Wiaderek, na czele leśnickich hardych zuchów z JW 1245, gołymi „ręcamy” doprowadziłby Afganistan do trwałego pokoju.
To ciemna strona mocy. Zaś jasna była taka, że ten zębiasty gość, wstąpił per pedes do cukierni na Krakowskim Przedmieściu. Nabył tam bagietkę (bageterie boulevard), bezę oraz ciastka z wiśnią. Z maila od kumpla dziennikarza towarzyszącego spacerowi Jacka Kerry’ego, dowiedziałem się, że za wszystko zapłacił, mówiący płynną polszczyzną, ambasador USA w Polsce, Stephen D. Mull (śpiewa na facebooku polskie kolędy!). Na ulicy dzieci ze szkolnej wycieczki krzyczały hello, a bacie machały do sekretarza zza okiennych tafli. Było jak w piosence Młynarskiego o niedzielnym obiedzie. Gdy w 1988 roku Margaret Thatcher przyjechała do Warszawy, rządzonej jeszcze przez PZPR, z wizytą – odwiedziła Halę Mirowską, gdzie kupiła (nieroztropna) konsumpcyjne, jak się później okazało, grzyby. Za ten heroiczny czyn, symboliczny gest poparcia dla wolnego rynku w jego mateczniku, kierownik polskiej dyplomacji, Radosław Sikorski, chciał jej przed tym obiektem (Halą Mirowską) postawić pomnik. Jak Boga kocham! Janek Kerry, na pomnik się nie załapie, ale Order Tubylczych Cukierników i Piekarzy ma jak w banku. Nie musi nawet wyciągać z karmana kolorowych paciorków.
Także z maila od znajomego wrocławianina (obecnie pracuje w Urzędzie Rady Ministrów), dowiedziałem się, że byłoby dobrze, gdybym pociągnął wątek posła Grzegorza Schetyny. Faceta, który nigdy nie pracował w pozytywistycznym sensie tego słowa. Czytelnicy Gazety Leśnickiej o tym pewnie nie wiedzą, ale w oficjalnym portalu miasta Wrocławia (którego jestem twarzą), zamieściłem – kilka dni temu – tekst o moich – z tym posłem – „zderzeniach”. Nie skaczę na pochyłe drzewo, więc z rady kumpla nie skorzystam, chociaż po ostatnich wypowiedziach Schetyny wiem, że w jego ustach zwrot – słowo honoru – ostatecznie trafił do śmietnika. A jego uśmiech jest jeszcze bardziej nieszczery. O tym uśmiechu napisałem czas jakiś temu tak: „Jakaś wodzowska wypowiedź Schetyny skłoniła mnie do kąśliwego felietonu. Napisałem sardoniczny komentarz, że „Grzegorz Schetyna jest politykiem „wybitnym”. Chociażby dlatego, że charakteryzuje się nieszczerym uśmiechem, rozpoznawalnym wytrzeszczem oczu, ciągłą obecnością zaschniętej śliny w kącikach ust. Ale się wówczas zadziało!
Naczelny Gazety Wrocławskiej musiał stawiać się – poza redakcją – na tak zwane rozmowy dyscyplinujące. Wynik ich musiał być dla posła zadowalający bowiem wydawca Gazety przeprosił na łamach Schetynę za mój tekst. Tak uczynił wydawca. Ja natomiast – a kilka lat temu demokracja i wolność w prasie były o wiele większe niż dzisiaj – napisałem następny felieton. Układał się w zdania tak: Dzisiaj, na pisemne żądanie papugi posła Grzegorza Schetyny, moja redakcja przeprosiła tego gościa za obraźliwy ponoć fragment „Dziennika”. Rozumiem decyzję wydawcy, redakcji. Wielomiesięczne (czasem wieloletnie) procesy sądowe, strata czasu, zajmowanie się przez gazetę duperelami. Jednak ja, wrocławianin Zdzisław Smektała, nie zmieniam nawet przecinka w mojej opinii o Schetynie. Powiem więcej, moja opinia o tym polityku jest po wielokroć gorsza niż ta, którą ogłosiłem w „Dzienniku”. Dlatego mnie właśnie (a nie gazetę) powinien Schetyna pozwać przed sąd. A wówczas starałbym się udowodnić, że jego wygląd i zachowanie, sposoby politycznej działalności, etyka, dalekie są od cywilizowanych wzorców. Normalnie osoba obrażana (jeśli tak uważa) pozywa dziennikarza, potem redakcję, dopiero na końcu wydawcę. To jest męskie załatwienie sprawy. Grzegorz Schetyna poleciał na skargę do wydawcy. Czyli załatwił sprawę ponad głowami, ponad procedurami. To też świadczy o technikach jego działania.” Tak wówczas było.
Ale i ja nie jestem bez grzechu. Więc się teraz pokajam. Zupełnie innego maila przysłała mi pani Marta z Leśnicy: „Szanowny Panie, jeszcze do niedawna zaczynałam lekturę Gazety Leśnickiej od ostatniej strony, czyli od Smektałyków. Niestety, zniesmaczyło mnie, jako kobietę i filologa, wyrażenie „Ośliniona Owca” oraz kilka trącących szowinizmem myśli. Nie ma to nic wspólnego z pruderyjnością starszej pani, szalejącym feminizmem ani zakłamanym katolicyzmem (do żadnej z wymienionych szufladek nie należę i nie zamierzam :). Szkoda, że ze zgrabnych i często zabawnych tekstów, w pamięci pozostaje, chyba, nie to co powinno. Efekt odwrotny od zamierzonego? Pozdrawiam, Marta Minkiewicz”.
Cudowna Pani Marto (odpowiedziałem także mailem)! Ma Pani piękne literackie nazwisko. Być może z kręgów wybitnego satyryka Janusza Minkiewicza. Życie i jego odmiany ewoluują nieustannie. Niech się Pani nie zraża jednym, ciepłym przecież określeniem (tak nazwałem kobiece miejsce, o którym nieustannie marzą niemal 3 miliardy facetów na całym świecie – Z.S.). Teksty moje dalej będą zabawne i zgrabne (tak mi się zdaje). Niech Pani od nich (czyli ode mnie) nie odchodzi, nie porzuca nas. Czy kobieta plus filolog to jakaś sprzeczność? Ukłony – apologeta kobiet i ich admirator – szczególnie o imieniu Marta. Ukłony – Zdzisław Smektała.
I wreszcie, niczym opadły pordzewiały liść, listopadowy (dla mnie najgorszy miesiąc w roku) inny mail wpełzł do mailowej skrzynki. Był od Mary, ulubionej koleżanki z Nowej Soli. Marysia ma kłopoty ze zdrowiem, jest krucha, zagubiona i refleksyjna. Lubimy nastrojowe piosenki (pieśni?) Lou Reeda. Filozofującego amerykańskiego rockmana, który z tego świata zwinął się 10 dni temu (miał na karku siedem dych). Widać w aurze Zaduszek, w chybotliwym blasku płomieni świec, Marysia przysłała smutny list. Przesłanie właściwie, jakie Laurie Anderson zaadresowała do sąsiadów i przyjaciół zmarłego (wątroba) towarzysza życia, Lou Reeda właśnie.
List został umieszczony w „East Hampton Star”, lokalnej gazecie Long Island (granice Nowego Jorku).
„Do naszych sąsiadów! Jaka piękna jesień! Wszystko lśni, jest złote i rozjaśnione niesamowitym miękkim światłem. Otacza nas woda. Lou i ja spędziliśmy tu w ostatnich latach mnóstwo czasu, i choć jesteśmy miejskimi ludźmi, to jest nasz duchowy dom. W zeszłym tygodniu obiecałam Lou, że zabiorę go ze szpitala i pojedziemy do domu w Springs. Udało nam się! Lou był mistrzem tai chi i podczas swoich ostatnich dni był szczęśliwy i oślepiony pięknem, mocą i delikatnością natury. Zmarł w niedzielny poranek, patrząc na drzewa i wykonując słynną 21. formę tai chi, poruszając dłońmi w powietrzu. Lou był księciem i wojownikiem i wiem, że jego piosenki o bólu i pięknie świata wypełnią wielu ludzi niesamowitą radością, jaką on sam czuł przez całe życie. Niech trwa piękno, które nas otacza. Laurie Anderson”
Nie jestem czarodziejem, ale bądźcie w te załzawione listopadowe dni raczej pogodni. Pisanie brzegowych listów odkładajcie w nieskończoność.
Oddany Wam – na dobre i złe – felietonista (oraz bloger).
Zdzisław Smektała bbd@bbd.pl 501 40 40 64