Gazeta Leśnicka – SMAKOŁYKI SMEKTAŁY/KI
Intelektualny Przydatnik Mieszczan i Włościan Księstwa Leśnica. Numer 10/2013
Ci, którzy potrafią postępować niekonwencjonalnie, są nieskończeni niczym niebo i ziemia, niewyczerpani niczym wielkie rzeki. Gdy nadchodzi ich koniec, zaczynają się znowu, jak dni i miesiące. Umierają i rodzą się na nowo, niczym cztery pory roku. Tak, trawestując słowa słynnego Sun Zi (孙子兵法), starożytnego wojny stratega, powiedział kilka dni temu, emerytowany kapitan i birbant, Sigismondo Wiaderek. Czyli Grek Zorba naszej leśnickiej dzielnicy. Określił, w ten łaskawy sposób, istotę wspólnej służby w JW 1245. To właśnie on uzmysłowił mi pierwszy, że jeśli nie chcę długimi godzinami napierdzielać alfabetem Morse’a w radiostacji „osiemsetce” – mam grać głupa udając, że mam drewniane uszy. Co dla mnie, jazzmana i bluesmana – było trudne. Ale, dzięki temu zabiegowi – dostałem w jednostce lukratywną fuchę.
Dzisiaj, w okrągłych 10 Smektałykach, przedstawiam trzeci i ostatni rozdział mojej peregrynacji po zdarzeniach sprzed 40 lat, gdy młodziakiem będąc, nosiłem schludny mundur żołnierza LWP (1973 – 1975). O 10 Saskim Pułku Łączności (JW 1245) mógłbym stworzyć grubą książkę. Ale nie mam na tyle śmiałości, by, dłużej niż przez te trzy rozdziały, trzy numery Gazety Leśnickiej, zajmować uwagę mieszczan i włościan Leśnicy. O mojej jednostce i jej ludziach nigdy bym nie napisał pogardliwie. Bez tej poborowej służby bowiem, moja droga mężczyzny do piekła – byłaby cokolwiek uboższa. Nie napisałbym nigdy źle o oficerach tego pułku (dzisiaj emerytach), nawet gdyby niektórzy z nich nosili w sobie brzemię chybionego życia – spędzonego w jednym miejscu, jednej dzielnicy, jednym mieście.
To z nimi bowiem (ja zaledwie przez dwa obowiązkowe lata) wypełniałem swój życia dekalog, dni dobre i czasem dni złe. Chociaż – co oczywiste – wyłączny patos w mojej relacji, bez udziału żartu, satyry, Sardonii, to byłaby śliska dupa. Dzisiaj więc, w finale tej wspomnieniowej, mundurowej relacji, będzie więcej nieco personaliów, wszak one najbardziej rozpalają wyobraźnię, budzą uśpione latami wspomnienia.
Zaczynam zatem. Moim dowódcą na 10 kompanii lewusów i nygusów, czyli żołnierzy funkcyjnych, był major Świątkiewicz (imię chyba Andrzej). Był, niczym w swoich ostatnich rolach, amerykański aktor John Malkovich. Słabo w dookolnym świecie zorientowany, poruszał się z wolna bardzo, jak automat. Wysoko trzymał brodę, sunął do przodu półdostojnie – noga za nogą. Mówił mało, jak w powieściach Czechowa. Klął rzadko i – jak sądzę – wiele godzin w pracy przesypiał w swojej sekretnej kanciapie.
W realności, codziennie, rozkazy wydawał mi major Daniel Segieta.
Niewysoki, silnie podobny do Gargamela, miał niesamowity wzrok. Przenikliwy, przeszywający. Takie oczy można było zobaczyć wyłącznie w mrocznych filmach Carlosa Saury albo Luisa Bunuela. Był nominalnym kierownikiem żołnierskiego klubu. A ja jego, swoistego Don Kichota, Sancho Pansą. Każdego tygodnia układałem (często lipny, wydumany) – uwaga, będzie trudna nazwa – „plan zabezpieczenia czasu wolnego żołnierzy służby zasadniczej”.
Taki plan musiał być „wydrukowany” na spirytusowym powielaczu (śmierdział denaturatem) i rozniesiony po kompaniach. Chociaż nikt go nie czytał.
Z tego powodu, przekornie, wpisywałem tam czasem bzdury. Na przykład: Percepcja powieści „Ulisses” Jamesa Joyce’a na stan ideologicznej świadomości służby wartowniczej, szczególnie nocą”. Było nowatorsko, fajowo i urozmaicenie.
Innym razem, gdy do jednostki przyjechali służyć świeżo upieczeni kaprale ze Strzegomia i podchmieleni bełtami, czuli się zbyt pewni, dałem im lekcję pokory. Najpierw dałem sobą pomiatać jako kotem . Z ich polecenia sprzątałem kible. Następnie przebrałem się, w wiszący w klubie galowy mundur majora Segiety (byłem znacznie chudszy), i na oczach mojej śmiejącej się do łez kompanii, tłumaczyłem im na czym polega socjalistyczne moralność. Zrobił się niezły kabaret – a ja tłumaczyłem się przed dowódcą pułku, zyskując do końca służby zobowiązującą ksywkę major. Część (jajcarska) zawodowej kadry salutowała mi do daszka. To była dopiero jazda.
Major Segieta miał piękną, mądrą i skromną żonę. Kłaniałem się jej z daleka. Pracowała w pułku jak pielęgniarka. Niejeden żołnierz dałby sobie – mocniej niż Van Gogh – obciąć ucho, byle tylko opatrywała go pani Segietowa. Myślę, że major Segieta na swój sposób mnie lubił (w każdym razie mnie nie tępił), chociaż było to lubienie na wzór filmów Igmara Bergman, z uwzględnieniem obrazu „Fanny i Alexander”.
Moim technicznym szefem w klubie był zacny sierżant Andrzej Mic (dzisiaj pewnie pułkownik co najmniej). Niezwykle przyjazny człowiek o płowych oczach i działaniu bez cienia fałszu. Nie pasował do stereotypu nieustannie podkurwionego podoficera zawodowego. Wszystkim szedł na rękę, tłumaczył dookolne zdarzenia i przy tym nie nie wrzeszczał jak zupak. Regularnie drapał się (frasunkowo) w zakola powstającej łysiny. Był bowiem pod częstą presją, żony – kobiety o mocnym głosie i takim też charakterze. To ona była w jego stadle generałem. Też czułem przed nią irracjonalnego stracha.
Lubił Andrew piwo, więc gdy udawaliśmy się „w sprawach służbowych” do pijalni w Stabłowicach, wracał do domu grubo po godzinach. No i wiecie co było dalej.
Moim szefem 10 kompanii był słynny w Śląskim Okręgu Wojskowym sierżant Cygan. Stuprocentowy wzorzec zawodowego podoficera. Troszkę pierwowzór Forresta Gumpa. Znał się na wszystkim. Miał czujne, nieustannie przymrużone oczy, mówił półfilozoficznymi sentencjami, lubił regulaminowy porządek. Mnie szanował za artystyczne zainteresowania. Sam też – jak się okazało – nosił w plecaku buławę Pavarottiego. Dzisiaj jest, w dzielnicowym mieszanym chórze, pierwszym głosem. Kłaniam mu się serdecznie – gdy tylko pod leśnickim „Hermesem” go zoczę.
Lubiłem w naszym „syfie”, majora Surynta, pułkowego finansistę.
Żyjącego w pozaregulaminowym świecie. Nosił wielką teczkę ze świńskiej skóry, sztywno jeździł nadmiernie pierdzącym trabantem. Miał zawsze dobry humor.
Byłem u niego kilka razy w domu, przy Jeleniogórskiej. Tam, największe wrażenia robiła na mnie dorodna, powabna, pszenicznowłosa córka majora.
Jak się dowiedziałem niedawno – do dzisiaj na wydaniu. Pan Bóg chwilami bywa – doprawdy – niesprawiedliwy, coś w swej mądrości, przeoczył.
Przeciwieństwem majora Surynta był dzielny kapitan Hojdyś. Odwrotność Małego Johna z lasów Sherwood, przeciwieństwo druha Robin Hooda. Mały Facio o inklinacjach Napoleona, surowy, zasadniczy, bezkompromisowy. Po nocach – przy pomocy noktowizora – łapał żołnierzy chodzących na lewiznę, czyli przez płoty.
Szczególnie chwytał tych skaczących z płotu w okolicach świniarni (dobrotliwy pułkownik Glubiak mawiał z przekąsem: mamy świnie grube jak afgańskie charty!). Ale Mały Hojdyś nie kapował złapanych pechowców do ich dowódców.
Za karę, nakazywał im – niewielka saperką – kopanie transzei, strzeleckich rowów.
Nie lubił, gdy rezerwiści, meldowali głośno na stołówce swoją cyfrę do cywila.
Na przykład: Baczność, 34, spocznij!!! Przy nim, nikt się nie ważył meldować.
Ja spróbowałem. Idąc w stronę wyjścia wrzasnąłem: Baczność! Stołówka ucichła w dramatycznym oczekiwaniu. Kapitan porzucił obiad, zerwał się od stolika, triumfalnie galopował w moją stronę. A ja – zamiast cyfry dzielącej mnie od cywila, krzyknąłem chwacko: Niech żyje Ludowe Wojsko Polskie, spocznij!!! Kilkaset żołnierskich gardeł frenetycznie zarechotało. Hojdyś wyszedł trzaskając drzwiami. Ale się nie mścił. Pochwalił za koncept.
Lubiłem bardzo piwnice leśnickiego zamku (dom kultury) – gdzie, wspólnie z szeregowcem Januszem Merkelem (dzisiaj spatynowanym profesorem Akademii Sztuk Pięknych) – śpiewaliśmy do kotleta standardy. Czyli ubarwialiśmy, zawodowej kadrze JW 1245, wolne soboty . Moje ulubione hiciory, które wówczas śpiewałem to: evergreen Bobby Hebba „Sunny” oraz kawałek Andrzeja Zauchy „Masz przewrócone w głowie”. Konsumenci w mundurze preferowali „Delilah” Toma Jonesa.
I znowu w głowie pozostaje jeszcze wiele wspomnień – a strona się kończy.
Miejsca brak. Więc jeszcze w finale dodam, że długo po opuszczeniu koszarowych murów przy Trzmielowickiej, jakieś plus minus dziesięć lat temu (dowódcą JW 1245 był pułkownik Adamo Jurczak) przywiozłem na jubileusz jednostki kumpla, rysownika „Polityki” i innych ekskluzywnych magazynów – Andrzeja Mleczkę. Było jeszcze weselej niż w komiksach słynnego Andrzeja. Co belwederski pułkownik Adamo Jurczak może potwierdzić uroczystym oficerskim słowem. Tak sądzę.
Ludu Leśnicy!
Dziękuję za cierpliwość przy tej wojskowo – wspomnieniowej lekturze.
Wracamy do cywila. Za dwa tygodnie przymierzymy się do współczesności, przyjrzyjmy sprawom bieżącym. Jak, na przykład, krwią miesięczną ukochanej kobiety, wyciskać w ulubionych książkach exlibrisy – z okazji tych książek święta.
Kłaniam się Czytelnikom nisko, do poziomu piwnic leśnickiego zamku.
Starszy szeregowy (dzisiaj dziennikarski generał) Zdzisław Smektała
bbd@bbd.pl Tel. 501 40 40 64
…, gdzie trunki…sprawdzę:) Ahoj! Polskie wojsko!:)